sobota, 12 listopada 2011

Święty Naleśnik i Paszcza - Rozdział pierwszy cz. V

Święty opadł zrezygnowany na łóżko i otworzył książkę do biologii. Nie miał co prawda żadnego sprawdzianu, ale przecież Wakuola może go zapytać, choć to równie prawdopodobne jak tornado w samym centrum Torunia.
Ostatnio omawiali Grzyby. Zerknął na rysunek zamieszczony pod tekstem wprowadzającym i zemdliło go na dłuższą chwile. Obrazek przedstawiał wielki bochen chleba obrośnięty grubą warstwą szaro-zielonego pleśniaka. Pod spodem zaś czerniał wyraźny i zachęcający napis: „Załóż własną hodowlę pleśniaka na pożywce organicznej! Momentalnie odechciało mu się nauki i szybko zatrzasnął podręcznik. Wyciągnął się na łóżku i wlepił spojrzenie śliwkowych oczu w sufit. Tak naprawdę prócz nauki nie miał nic ciekawego do roboty. Nie chciało mu się włóczyć z Ripperem i Ramirezem, po raz setny tymi samymi uliczkami Starówki, ani przesiedzieć połowy dnia w pubie „Pod Dzikim Knurem”. Ta nazwa, od samego początku, wzbudzała w nim tylko rozbawienie, ale Brygada RR traktowała ją bardzo poważnie i całkiem na serio.
Przewrócił się na brzuch i zobaczył oprawione w metalową ramkę zdjęcie, stojące na szafce nocnej. Przez chwilę przyglądał się roześmianym twarzom dzieci, zastygłych w wiecznej zabawie. Mała Kostka, z długimi warkoczami, które bezlitośnie ścięła tuż przed pójściem do gimnazjum, próbowała właśnie wskoczyć na plecy tłustawemu Tomeczkowi. Tuż za nią czaiła się ruda czupryna Naleśnika, który zamierzał się właśnie do skoku, by powalić dwójkę przyjaciół na ziemię i rozpocząć gorączkowe zapasy w błocie, na które zawsze mieli czas i ochotę. Gdzieś z boku stała malutka Agatka walcząca z rozwiązanymi sznurówkami, Pysia umazana czekoladą oraz Anastazja z Kropką plotkujące o czymś zawzięcie. W tle, na ławeczce parkowej, siedzieli pan Świątecki, pan Domański i pan Kostecki, rozmawiając jak zwykle o polityce i piłce nożnej. Z prawej strony widać było tylko połowę pani Kosteckiej, która zaśmiewała się wręcz na widok brykających dzieci i kawałek brzucha pani Świąteckiej, będącej wówczas w zaawansowanej ciąży z Trollem.
Święty ze złością chwycił zdjęcie i wcisnął je głęboko do szuflady. Przeszedł się kawałek po pokoju, wyjrzał przez okno, zerknął niecierpliwie na książkę do biologii i szybko znów podszedł do szafki nocnej. Wymacał ukryte w niej zdjęcie i usiadłszy na krześle, po raz tysięczny, przyjrzał się po kolei każdej twarzy z osobna. Nikt, nigdy się nie dowie, jak bardzo Tomek chciał, by czas nagle cofnął się do tamtego dnia, do tamtej chwili, którą uważał za najszczęśliwszą w swoim życiu…
- Tomeczku! – Święty zesztywniał i machinalnie odłożył zdjęcie na biurko. Głos babci zawsze wywoływał w nim najniższe instynkty, z chęcią do ucieczki przez okno w pierwszej kolejności. – Tomeczku! Wróciłeś już!?
W milczeniu obserwował drzwi do swojego pokoju, żałując po raz kolejny zaćmienia dziecięcego, w którym to stanie wepchnął w dziurkę od klucza trzy opakowania gumy do żucia. Od tamtej pory zamek nie działał, a ojciec nie dał się namówić do jego zmiany tłumacząc, że byłby to tylko zbędny wydatek.
- Ach! Tutaj jesteś! – Drzwi otworzyły się na oścież i stanęła w nich chuda, niska kobiecina w chustce na głowie i z siatką w ręku. – Właśnie wróciłam z zakupów! – oznajmiła, jak zwykle bardzo głośno, gdyż była trochę przygłucha. – Co tam w szkole?! – Święty spojrzał na nią spode łba i wzruszył ramionami. – A! To dobrze! Dobrze! Mam coś dla ciebie! – Tomka odrzuciło niemalże na drugi koniec pokoju. Gdy babcia stwierdzała, że coś komuś kupiła, nie wróżyło to niczego dobrego. Kiedyś sprezentowała Kropce silikonowe wkładki do biustonosza, twierdząc, że to bardzo modne i nie zwracając zupełnie uwagi na fakt, że Kropka miała wówczas zaledwie jedenaście lat. Innym razem podarowała panu Świąteckiemu kalesony z owczej wełny, gdyż uznała, że w miejscu jego pracy są straszne przeciągi. Pani Świąteckiej ofiarowała dla odmiany stringi, bo wszystkie dziewczyny teraz takie noszą. Tak więc babcia miała hopla na punkcie bielizny i tylko Święty i Troll uniknęli jak na razie jej magicznych prezencików. Dziś stan ten miał się ograniczyć jedynie do małego Kacperka.
- Pani Walewska powiedziała, że młodzi teraz takie noszą, więc kupiłam ci jedne, żebyś nie odstawał! – Święty zbladł, a babcia wyjęła ze swojej torby radosną parę bokserek w przeurocze motylki. – Spójrz! Czyż nie są śliczne?! Były jeszcze w kwiatki, ale uznałam, że to takie mało męskie! – uśmiechnęła się rozbrajająco i spróbowała przymierzyć je do Świętego, by sprawdzić, czy aby na pewno na niego wejdą. Tomek zerwał się wtedy z okrzykiem:
- Dzięki babciu! Świetny prezent! A teraz idź, bo muszę się pouczyć! – Wyrwał babci gatki z rąk i bezmyślnie schował je do najmniejszej kieszonki sportowej torby, w której trzymał strój do koszykówki.
- Oczywiście skarbie! – zakrzyknęła uradowana babcia i zniknęła w otchłaniach kuchennych.


Pusia ujadała wściekle, jakby była co najmniej tak duża jak Rottveiler i co najmniej tak straszna jak Godzilla.
- Upiekło ci się dzisiaj po szkole, Ciastek! – krzyknął Ripper, obserwując z drwiącym uśmieszkiem szczekającą suczkę.
- To niewybaczalny błąd! – dodał po chwili Ramirez i wypluł przeżutą gumę w sam środek rabatki forsycji.
- Ale my potrafimy cię znaleźć wszędzie, Ciastek! Nawet w piekle! – Chichot Kuby brzmiał trochę jak charkot duszącego się psa, nie obrażając psów oczywiście. Pusia wyszczerzyła groźnie kły, jakby doskonale rozumiała o czym mowa. Doskoczyła do Brygady RR i zaczęła szarpać za spodnie Ramireza.
- A co to za szczur? – rzucił niecierpliwie i oderwał psa razem z kawałkiem nowych dresów Adidasa. – Ty widzisz co ten gryzoń zrobił?! – wrzasnął opętańczo, wymachując na boki wciąż szczekającą Pusią. – Obedrę go za to ze skóry i zrobię sobie nowe mankiety. Takie futrzaste…
- Puść ją natychmiast, Ramirez! – krzyknął ogarnięty paniką Naleśnik. Gdyby Pusi stała się jakaś krzywda, nigdy by sobie tego nie wybaczył.
- A więc panienka! – Ramirez wyglądał na wysoce usatysfakcjonowanego tą wiadomością. Chwycił mocniej skórę na karku pieska i potrząsnął nim bezlitośnie. Wściekłe ujadanie Pusi, przeszło nagle w skowyt bólu.
- Zostaw ją! – Naleśnik poderwał się szybko z ziemi i doskoczył do Bandy Świętego, wymachując rękami jak wiatrak. Nie miał zielonego pojęcia jak uwolnić Pusię, a tym bardziej jak samemu ujść z życiem, kiedy już tego dokona. Niewiele myśląc zamachnął się próbując trafić któregoś z oprychów pięścią. Niestety minął szczękę Rippera o włos i stracił równowagę. Kuba i Ramirez wybuchli śmiechem, który z rubaszności miał tylko dźwięk.
- Oj Ciastek, ale z ciebie łamaga i paralityk. – W pierwszym momencie, o ironio losu, Naleśnik zastanawiał się skąd Ripper zna takie trudne słowo jak „paralityk”. Nigdy jednak nie było mu danym zapytać o to samego zainteresowanego, gdyż od strony niewielkiego pagórka pędziły w ich kierunku dwie dziewczyny. Krzyczały coś niewyraźnie, ale widać było, że biegną na pomoc ślicznej psinie, która skamlała żałośnie w żelaznym uścisku Ramireza. Naleśnik skonstatował z goryczą, że nawet go nie zauważyły.
- Co ty wyprawiasz z tym pieskiem?! – krzyczała jedna, gdy zbliżyły się na tyle, by ich słowa stały się w miarę zrozumiałe.
- Puść go natychmiast! – dodała druga już ciszej, gdyż właśnie stanęły twarzą w twarz z Brygadą RR. Adam wolał nie ruszać się ze swojego miejsca, w którym czuł się względnie bezpiecznie. Jak ktoś, kto jest niewidzialny.
- A jeśli cię nie posłucha, to co mu zrobisz? – warknął Ripper, zgrzytając żółtawymi zębami.
- Spoko stary. – Ramirez machnął ręką, w której trzymał Pusię. – Pytanie powinno raczej brzmieć, co zrobią nasze śliczne foczki, w zamian za tę drobną przysługę? – Uśmiechnął się szeroko, samym wyglądem sugerując czego od dziewczyn chce. Ta, która stała najbliżej, Wisienka jak nazywały ją koleżanki, skrzywiła się wyraźnie i zrobiła krok w tył. Druga, w której Naleśnik rozpoznał Kostkę, nagle wkroczyła do akcji:
- Albo puścisz tego biednego psa, albo… - zacięła się, czerwieniejąc gwałtownie ze złości i bezsilności.
- Albo co? – zapytał słodko Ramirez.
- Jesteś obleśnym chamem Ramirez! Wiesz o tym?! – wrzasnęła w końcu nie mając żadnego dostatecznie silnego, argumentu, by zmusić Brygadę RR do kapitulacji.
W głowie Naleśnika wybuchła nagle feeria dzikich myśli, które przybierały najróżniejsze kształty i kolory. Oczyma wyobraźni zobaczył, w ciągu jednej sekundy, wszystkie pościgi i wszystkie upokorzenia jakich doznał ze strony Bandy Świętego. Momentalnie krew zawrzała mu w żyłach, a na blade policzki wystąpiły krwiste wypieki. Dłoń sama zacisnęła się w pięść. Zerwał się na równe nogi i z całej siły zdzielił Ramireza w bark. Ugodzony zachwiał się raptownie, a oczy wyszły mu z orbit. Wypuścił z rąk Pusię, a Kostka chwyciła ją w locie.
Gwałtowny atak ostudził nieco rozgrzany do czerwoności mózg Naleśnika i dopiero teraz zrozumiał jak wielkim okazał się kretynem. Ramirez, z mściwym grymasem na kwadratowej twarzy, odwrócił się powoli w jego stronę. Ripper nie zdążył jeszcze w tym czasie przetrawić wszystkich informacji, które próbowały dotrzeć do jego napowietrzonej czaszki. Stał więc z otwartymi ustami i wyglądał jeszcze mniej inteligentnie niż zwykle.
- Ty! – wychrypiał Ramirez, a czarne oczy zwęziły mu się do granic możliwości, tworząc dwie, przerażające, wężowe szparki. – Zabiję cię ty cholerny gnojku! – ryknął na całe gardło. Naleśnik na moment struchlał ze strachu, ale jego ciało, przywykłe do takich sytuacji, odruchowo uruchomiło mechanizm ucieczki. Nogi same wprawiły się w ruch, a on sam, niczym wytrawny maratończyk, śmignął przez park i wbiegł między bloki, potrącając po drodze jakąś posępną, dziewczęcą postać. Wciąż czuł na karku oddech Ramireza, a strach i adrenalina dodawały mu sił do dalszego biegu. Wpadł w sam środek stadka gołębi na jakimś placu. Ptaki rozpierzchły się na boki, jak kulki rtęci, gdy stłucze się termometr, wymachując wściekle skrzydłami, żeby odgonić intruza. Ale Adam nie zwracał na nie uwagi, nie patrzył nawet, gdzie stawia nogi. Myśl że Ramirez może go dopaść, zupełnie zamgliła mu myślenie. Przebiegł kawałek i nagle wywinął imponującego orła i z impetem wyrżnął biodrem o bruk.
Gołębie mają to do siebie, że mszczą się na ludziach w ten, czy inny sposób. Jedne załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne akurat na śliczną fryzurę damy, która się im nie spodobała z bliżej niewyjaśnionych przyczyn. Inne czynią to tuż pod nogami uciekającego chłopca, by nie dopuścić do zakończenia jego ucieczki powodzeniem. Tak więc Naleśnik poślizgnął się na perfidnie pozostawionych w tym miejscu odchodach gołębia. Spróbował wstać, ale szło mu opornie z powodu rwącego bólu w biodrze. W dodatku, gdy już stanął w miarę stabilnie, Ramirez właśnie wbiegł na plac i ruszył wprost na niego. Adam nie mógł się ruszyć, lewa noga zupełnie mu zesztywniała i zamieniła się w kawałek drewna. Ramirez, z rozanielonym wyrazem twarzy, zamierzył się i z całej siły huknął Naleśnika prosto w twarz.
- Hej! Co ty robisz! – krzyknął ktoś, ale Naleśnik nic nie widział i skupiał się na wszechogarniającym bólu, który promieniował teraz z dwóch stron, od nogi i od oka.
- Masz szczęście, że nie jesteśmy sami, bo zostałaby z ciebie mokra plama – warknął do niego Ramirez i uciekł z placu.
- Nic ci nie jest, mały? – zapytał jakiś mężczyzna z troską w głosie.
- Nic, prócz tego, że za chwilę mi oko wypłynie – odparł zgryźliwie Adam.
- Pokaż – zażądał mężczyzna i przemocą odsunął ręce chłopca. Obejrzał dokładnie lewy oczodół i stwierdził:
- Do wesela się zagoi. Nie ma co panikować, ale z boku wyglądało dość groźnie. – Mężczyzna miał może z czterdzieści lat, a z oczu patrzyło mu jakoś tak, dobrze. Nosił śmieszne, kwadratowe okulary i bródkę, w której pojawiły się już siwe włoski. – Jesteś bardzo szybki, gdyby nie ten upadek, bez trudu byś mu uciekł.
- Mam wprawę – mruknął Adam, gramoląc się ponownie z ziemi.
- Do której szkoły chodzisz?
Naleśnik zerknął na faceta nieufnie, ale wyglądał tak przyjacielsko i sympatycznie, że odparł bez ogródek:
- Do liceum Kopernika.
- No patrz, co za zbieg okoliczności. Ja właśnie uczę tam wychowania fizycznego, ale nie spotkałem cię nigdy wcześniej.
- Bo ja nie chodzę na w-f – wyjaśnił, a widząc niezrozumienie na twarzy nauczyciela, dodał:
- Chorowity jestem.
- Ale chłopcze! Z takimi nogami, wygrasz każdy maraton! – Adam zerknął na nauczyciela z ukosa. Raz dlatego, że zdanie brzmiało cokolwiek dwuznacznie, a dwa był zainteresowany.
- Maraton?
- Mamy w szkole drużynę biegaczy. Co prawda głównie maturzystów, ale młodsi też się zdarzają. Mógłbyś spróbować swoich sił. Ja w każdym razie chętnie zobaczyłbym na co cię stać. – Poklepał Naleśnika po ramieniu i uśmiechnął się ujmująco. – Nazywam się Dorosz, ale z tego co wiem, uczniowie mówią na mnie Dorsz. – Zaśmiał się krótko. – Zgłoś się do mnie któregoś dnia, najlepiej przed treningiem w piątek. Zaczynamy o ósmej wieczorem. – Mrugnął do niego jak dzieciak.
- Dobrze panie profesorze, pomyślę o tym.
- W takim razie do zobaczenia mam nadzieję. I przyłóż sobie coś zimnego do tego oka, wtedy może nie spuchnie. – Machnął ręką na odchodne i powiewając połami płaszcza, zniknął w zaułku.
Adam zastanawiał się tymczasem, czy nie śni. Kiedyś należał do drużyny biegaczy, ale to było strasznie dawno temu, jeszcze w podstawówce. Wtedy nie musiał jeszcze biegać, żeby ocalić własne, marne życie. To była przyjemność. Dziś nie do pomyślenia. Biegać, żeby wygrać maraton? Żeby pokonać rywali? Mieć rywali?!
Po chwili ocknął się z tej melancholijnej zadumy, a ból głowy i boku bez trudu sprowadził go na ziemię i udowodnił, że to co się stało jest jak najbardziej realne. Prawdę mówiąc aż za bardzo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz