piątek, 25 listopada 2011

Święty Naleśnik i Paszcza - Rozdział pierwszy cz. VI

Anastazja miała twarz tak ciemną, jakby ktoś nagle zgasił światło w przedpokoju. W ręku trzymała szmatę, której przed chwilą używała do mycia podłogi, a aktualnie do wygrażania bratu.
- Jak mogłeś zapomnieć o Pusi?! Gdzieś ty ją zostawił?! I skąd masz tę śliwę pod okiem?! Biłeś się z kimś?! – Machnęła mu szmatą przed nosem prawie trafiając celu, ale na szczęście zdążył się uchylić.
- Nie, to raczej ktoś bił się ze mną – odparł oschle. Czuł jak cała lewa połowa twarzy puchnie mu i sztywnieje w zastraszającym tempie. Marzył o czymś, co jest metalowe, zimne i da się przyłożyć do policzka. Na przykład o nożu, który przy okazji odstraszyłby Ankę.
- Idź natychmiast ją znaleźć! – wrzasnęła, a na jej jasne policzki wystąpiły czerwone plamy.
- Teraz? – jęknął i w jednej chwili wyszedł z domu, by uniknąć pięści wściekłej siostry.
Ruszył smętnie ulicą Krasińskiego, po raz drugi w stronę Doliny Marzeń, tym razem jednak zły i obolały. Przeciął na przełaj osiedle i wyszedł u zbiegu ulic Chopina i Moniuszki. Przed nim piętrzyły się pudełkowe bloki z żelbetonu, otoczone uschniętymi i wydeptanymi trawnikami. Gdzieś w tle majaczył lasek brzozowy i plac zabaw.
Z rękami w kieszeniach szedł krok za krokiem, kopiąc bezmyślnie jakiś kamyk, gdy nagle, do jego uszu doszło znajome szczekanie. Przystanął i rozejrzał się dookoła. Ku jego bezbrzeżnemu zdziwieniu i szczęściu, zza jakiegoś krzaka wybiegł nie kto inny jak Pusia!
- Puśka! – krzyknął uradowany, zapominając że każde słowo sprawia, że kręci mu się w głowie z bólu. Piesek przystanął, przekręcił komicznie główkę i w podskokach potruchtał do swojego pana, który czekał na niego z otwartymi ramionami. Suczka wskoczyła Naleśnikowi na ręce i zaczęła go lizać po twarzy. Co dziwne, Adam poczuł się lepiej. – Puśka, dobrze że jesteś – wyszeptał, tuląc się do jej miękkiego futerka.
- Fajnego masz psa. – Usłyszał gdzieś z boku znajomy głos, puścił Pusię na ziemię i poszukał wzrokiem jego źródła. – O mój Boże! – krzyknęła Kostka, zakrywając dłonią usta. – Kto ci to zrobił? Ramirez? – Dobiegła do niego, wpatrując się w jego twarz, jakby miał tam co najmniej wymalowaną Mona Lizę. – Wyglądasz jak ofiara przemocy domowej – dodała w zamyśleniu.
- Dzięki – syknął, próbując zmarszczyć brew, ale jakoś mu nie szło.
- Och, przepraszam. Ja czasem gadam takie bzdury. Przecież mnie znasz… - urwała i zerknęła na niego niepewnie. – Gniewasz się jeszcze? – Z początku nie wiedział, o co właściwie pyta. Ale w końcu olśniło go, że jej chodzi o powód, dla którego od sześciu lat on, ona i Święty są śmiertelnie pokłóceni i odparł:
- Tak jak on i tak jak ty. Nic się chyba nie zmieniło.
- Szkoda – mruknęła Kostka posępnie i przez jedną, krótką chwilę Naleśnik przypomniał sobie jak bardzo ją kiedyś lubił. – Pójdę już, a ty lepiej pilnuj tej swojej ślicznej suni, Adamo. – Tylko ona tak go nazywała. Poczuł w gardle znienawidzoną gulę, a w żołądku, wszystkie wnętrzności zawiązały się w supeł. – Cześć!
Kostka miała teraz krótkie włosy w kolorze zeschłych liści. Kiedyś nosiła warkocze do pasa, za które ciągnął razem ze Świętym, każdy w inną stronę, dopóki nie zaczęła piszczeć ze złości. Jej oczy miały łagodny, czekoladowy kolor, ale teraz kryła je za szkłami okularów w ciemnej oprawce. Kiedyś byli równego wzrostu, teraz sięgała mu do ucha i musiała naprawdę mocno zadrzeć głowę, by spojrzeć mu w oczy. Kiedyś nosiła spódniczki w kratkę, teraz głównie spodnie, a najlepiej dżinsy, albo bojówki. Kiedyś całowała go na pożegnanie w policzek, teraz pomachała tylko ręką uzbrojoną w kastet z czterech pierścionków. Bardzo wiele się zmieniło, ale najwięcej w środku, w ich sercach.
- Cześć, Kostka – szepnął i skinął głową na rozradowaną Pusię.

sobota, 12 listopada 2011

Święty Naleśnik i Paszcza - Rozdział pierwszy cz. V

Święty opadł zrezygnowany na łóżko i otworzył książkę do biologii. Nie miał co prawda żadnego sprawdzianu, ale przecież Wakuola może go zapytać, choć to równie prawdopodobne jak tornado w samym centrum Torunia.
Ostatnio omawiali Grzyby. Zerknął na rysunek zamieszczony pod tekstem wprowadzającym i zemdliło go na dłuższą chwile. Obrazek przedstawiał wielki bochen chleba obrośnięty grubą warstwą szaro-zielonego pleśniaka. Pod spodem zaś czerniał wyraźny i zachęcający napis: „Załóż własną hodowlę pleśniaka na pożywce organicznej! Momentalnie odechciało mu się nauki i szybko zatrzasnął podręcznik. Wyciągnął się na łóżku i wlepił spojrzenie śliwkowych oczu w sufit. Tak naprawdę prócz nauki nie miał nic ciekawego do roboty. Nie chciało mu się włóczyć z Ripperem i Ramirezem, po raz setny tymi samymi uliczkami Starówki, ani przesiedzieć połowy dnia w pubie „Pod Dzikim Knurem”. Ta nazwa, od samego początku, wzbudzała w nim tylko rozbawienie, ale Brygada RR traktowała ją bardzo poważnie i całkiem na serio.
Przewrócił się na brzuch i zobaczył oprawione w metalową ramkę zdjęcie, stojące na szafce nocnej. Przez chwilę przyglądał się roześmianym twarzom dzieci, zastygłych w wiecznej zabawie. Mała Kostka, z długimi warkoczami, które bezlitośnie ścięła tuż przed pójściem do gimnazjum, próbowała właśnie wskoczyć na plecy tłustawemu Tomeczkowi. Tuż za nią czaiła się ruda czupryna Naleśnika, który zamierzał się właśnie do skoku, by powalić dwójkę przyjaciół na ziemię i rozpocząć gorączkowe zapasy w błocie, na które zawsze mieli czas i ochotę. Gdzieś z boku stała malutka Agatka walcząca z rozwiązanymi sznurówkami, Pysia umazana czekoladą oraz Anastazja z Kropką plotkujące o czymś zawzięcie. W tle, na ławeczce parkowej, siedzieli pan Świątecki, pan Domański i pan Kostecki, rozmawiając jak zwykle o polityce i piłce nożnej. Z prawej strony widać było tylko połowę pani Kosteckiej, która zaśmiewała się wręcz na widok brykających dzieci i kawałek brzucha pani Świąteckiej, będącej wówczas w zaawansowanej ciąży z Trollem.
Święty ze złością chwycił zdjęcie i wcisnął je głęboko do szuflady. Przeszedł się kawałek po pokoju, wyjrzał przez okno, zerknął niecierpliwie na książkę do biologii i szybko znów podszedł do szafki nocnej. Wymacał ukryte w niej zdjęcie i usiadłszy na krześle, po raz tysięczny, przyjrzał się po kolei każdej twarzy z osobna. Nikt, nigdy się nie dowie, jak bardzo Tomek chciał, by czas nagle cofnął się do tamtego dnia, do tamtej chwili, którą uważał za najszczęśliwszą w swoim życiu…
- Tomeczku! – Święty zesztywniał i machinalnie odłożył zdjęcie na biurko. Głos babci zawsze wywoływał w nim najniższe instynkty, z chęcią do ucieczki przez okno w pierwszej kolejności. – Tomeczku! Wróciłeś już!?
W milczeniu obserwował drzwi do swojego pokoju, żałując po raz kolejny zaćmienia dziecięcego, w którym to stanie wepchnął w dziurkę od klucza trzy opakowania gumy do żucia. Od tamtej pory zamek nie działał, a ojciec nie dał się namówić do jego zmiany tłumacząc, że byłby to tylko zbędny wydatek.
- Ach! Tutaj jesteś! – Drzwi otworzyły się na oścież i stanęła w nich chuda, niska kobiecina w chustce na głowie i z siatką w ręku. – Właśnie wróciłam z zakupów! – oznajmiła, jak zwykle bardzo głośno, gdyż była trochę przygłucha. – Co tam w szkole?! – Święty spojrzał na nią spode łba i wzruszył ramionami. – A! To dobrze! Dobrze! Mam coś dla ciebie! – Tomka odrzuciło niemalże na drugi koniec pokoju. Gdy babcia stwierdzała, że coś komuś kupiła, nie wróżyło to niczego dobrego. Kiedyś sprezentowała Kropce silikonowe wkładki do biustonosza, twierdząc, że to bardzo modne i nie zwracając zupełnie uwagi na fakt, że Kropka miała wówczas zaledwie jedenaście lat. Innym razem podarowała panu Świąteckiemu kalesony z owczej wełny, gdyż uznała, że w miejscu jego pracy są straszne przeciągi. Pani Świąteckiej ofiarowała dla odmiany stringi, bo wszystkie dziewczyny teraz takie noszą. Tak więc babcia miała hopla na punkcie bielizny i tylko Święty i Troll uniknęli jak na razie jej magicznych prezencików. Dziś stan ten miał się ograniczyć jedynie do małego Kacperka.
- Pani Walewska powiedziała, że młodzi teraz takie noszą, więc kupiłam ci jedne, żebyś nie odstawał! – Święty zbladł, a babcia wyjęła ze swojej torby radosną parę bokserek w przeurocze motylki. – Spójrz! Czyż nie są śliczne?! Były jeszcze w kwiatki, ale uznałam, że to takie mało męskie! – uśmiechnęła się rozbrajająco i spróbowała przymierzyć je do Świętego, by sprawdzić, czy aby na pewno na niego wejdą. Tomek zerwał się wtedy z okrzykiem:
- Dzięki babciu! Świetny prezent! A teraz idź, bo muszę się pouczyć! – Wyrwał babci gatki z rąk i bezmyślnie schował je do najmniejszej kieszonki sportowej torby, w której trzymał strój do koszykówki.
- Oczywiście skarbie! – zakrzyknęła uradowana babcia i zniknęła w otchłaniach kuchennych.


Pusia ujadała wściekle, jakby była co najmniej tak duża jak Rottveiler i co najmniej tak straszna jak Godzilla.
- Upiekło ci się dzisiaj po szkole, Ciastek! – krzyknął Ripper, obserwując z drwiącym uśmieszkiem szczekającą suczkę.
- To niewybaczalny błąd! – dodał po chwili Ramirez i wypluł przeżutą gumę w sam środek rabatki forsycji.
- Ale my potrafimy cię znaleźć wszędzie, Ciastek! Nawet w piekle! – Chichot Kuby brzmiał trochę jak charkot duszącego się psa, nie obrażając psów oczywiście. Pusia wyszczerzyła groźnie kły, jakby doskonale rozumiała o czym mowa. Doskoczyła do Brygady RR i zaczęła szarpać za spodnie Ramireza.
- A co to za szczur? – rzucił niecierpliwie i oderwał psa razem z kawałkiem nowych dresów Adidasa. – Ty widzisz co ten gryzoń zrobił?! – wrzasnął opętańczo, wymachując na boki wciąż szczekającą Pusią. – Obedrę go za to ze skóry i zrobię sobie nowe mankiety. Takie futrzaste…
- Puść ją natychmiast, Ramirez! – krzyknął ogarnięty paniką Naleśnik. Gdyby Pusi stała się jakaś krzywda, nigdy by sobie tego nie wybaczył.
- A więc panienka! – Ramirez wyglądał na wysoce usatysfakcjonowanego tą wiadomością. Chwycił mocniej skórę na karku pieska i potrząsnął nim bezlitośnie. Wściekłe ujadanie Pusi, przeszło nagle w skowyt bólu.
- Zostaw ją! – Naleśnik poderwał się szybko z ziemi i doskoczył do Bandy Świętego, wymachując rękami jak wiatrak. Nie miał zielonego pojęcia jak uwolnić Pusię, a tym bardziej jak samemu ujść z życiem, kiedy już tego dokona. Niewiele myśląc zamachnął się próbując trafić któregoś z oprychów pięścią. Niestety minął szczękę Rippera o włos i stracił równowagę. Kuba i Ramirez wybuchli śmiechem, który z rubaszności miał tylko dźwięk.
- Oj Ciastek, ale z ciebie łamaga i paralityk. – W pierwszym momencie, o ironio losu, Naleśnik zastanawiał się skąd Ripper zna takie trudne słowo jak „paralityk”. Nigdy jednak nie było mu danym zapytać o to samego zainteresowanego, gdyż od strony niewielkiego pagórka pędziły w ich kierunku dwie dziewczyny. Krzyczały coś niewyraźnie, ale widać było, że biegną na pomoc ślicznej psinie, która skamlała żałośnie w żelaznym uścisku Ramireza. Naleśnik skonstatował z goryczą, że nawet go nie zauważyły.
- Co ty wyprawiasz z tym pieskiem?! – krzyczała jedna, gdy zbliżyły się na tyle, by ich słowa stały się w miarę zrozumiałe.
- Puść go natychmiast! – dodała druga już ciszej, gdyż właśnie stanęły twarzą w twarz z Brygadą RR. Adam wolał nie ruszać się ze swojego miejsca, w którym czuł się względnie bezpiecznie. Jak ktoś, kto jest niewidzialny.
- A jeśli cię nie posłucha, to co mu zrobisz? – warknął Ripper, zgrzytając żółtawymi zębami.
- Spoko stary. – Ramirez machnął ręką, w której trzymał Pusię. – Pytanie powinno raczej brzmieć, co zrobią nasze śliczne foczki, w zamian za tę drobną przysługę? – Uśmiechnął się szeroko, samym wyglądem sugerując czego od dziewczyn chce. Ta, która stała najbliżej, Wisienka jak nazywały ją koleżanki, skrzywiła się wyraźnie i zrobiła krok w tył. Druga, w której Naleśnik rozpoznał Kostkę, nagle wkroczyła do akcji:
- Albo puścisz tego biednego psa, albo… - zacięła się, czerwieniejąc gwałtownie ze złości i bezsilności.
- Albo co? – zapytał słodko Ramirez.
- Jesteś obleśnym chamem Ramirez! Wiesz o tym?! – wrzasnęła w końcu nie mając żadnego dostatecznie silnego, argumentu, by zmusić Brygadę RR do kapitulacji.
W głowie Naleśnika wybuchła nagle feeria dzikich myśli, które przybierały najróżniejsze kształty i kolory. Oczyma wyobraźni zobaczył, w ciągu jednej sekundy, wszystkie pościgi i wszystkie upokorzenia jakich doznał ze strony Bandy Świętego. Momentalnie krew zawrzała mu w żyłach, a na blade policzki wystąpiły krwiste wypieki. Dłoń sama zacisnęła się w pięść. Zerwał się na równe nogi i z całej siły zdzielił Ramireza w bark. Ugodzony zachwiał się raptownie, a oczy wyszły mu z orbit. Wypuścił z rąk Pusię, a Kostka chwyciła ją w locie.
Gwałtowny atak ostudził nieco rozgrzany do czerwoności mózg Naleśnika i dopiero teraz zrozumiał jak wielkim okazał się kretynem. Ramirez, z mściwym grymasem na kwadratowej twarzy, odwrócił się powoli w jego stronę. Ripper nie zdążył jeszcze w tym czasie przetrawić wszystkich informacji, które próbowały dotrzeć do jego napowietrzonej czaszki. Stał więc z otwartymi ustami i wyglądał jeszcze mniej inteligentnie niż zwykle.
- Ty! – wychrypiał Ramirez, a czarne oczy zwęziły mu się do granic możliwości, tworząc dwie, przerażające, wężowe szparki. – Zabiję cię ty cholerny gnojku! – ryknął na całe gardło. Naleśnik na moment struchlał ze strachu, ale jego ciało, przywykłe do takich sytuacji, odruchowo uruchomiło mechanizm ucieczki. Nogi same wprawiły się w ruch, a on sam, niczym wytrawny maratończyk, śmignął przez park i wbiegł między bloki, potrącając po drodze jakąś posępną, dziewczęcą postać. Wciąż czuł na karku oddech Ramireza, a strach i adrenalina dodawały mu sił do dalszego biegu. Wpadł w sam środek stadka gołębi na jakimś placu. Ptaki rozpierzchły się na boki, jak kulki rtęci, gdy stłucze się termometr, wymachując wściekle skrzydłami, żeby odgonić intruza. Ale Adam nie zwracał na nie uwagi, nie patrzył nawet, gdzie stawia nogi. Myśl że Ramirez może go dopaść, zupełnie zamgliła mu myślenie. Przebiegł kawałek i nagle wywinął imponującego orła i z impetem wyrżnął biodrem o bruk.
Gołębie mają to do siebie, że mszczą się na ludziach w ten, czy inny sposób. Jedne załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne akurat na śliczną fryzurę damy, która się im nie spodobała z bliżej niewyjaśnionych przyczyn. Inne czynią to tuż pod nogami uciekającego chłopca, by nie dopuścić do zakończenia jego ucieczki powodzeniem. Tak więc Naleśnik poślizgnął się na perfidnie pozostawionych w tym miejscu odchodach gołębia. Spróbował wstać, ale szło mu opornie z powodu rwącego bólu w biodrze. W dodatku, gdy już stanął w miarę stabilnie, Ramirez właśnie wbiegł na plac i ruszył wprost na niego. Adam nie mógł się ruszyć, lewa noga zupełnie mu zesztywniała i zamieniła się w kawałek drewna. Ramirez, z rozanielonym wyrazem twarzy, zamierzył się i z całej siły huknął Naleśnika prosto w twarz.
- Hej! Co ty robisz! – krzyknął ktoś, ale Naleśnik nic nie widział i skupiał się na wszechogarniającym bólu, który promieniował teraz z dwóch stron, od nogi i od oka.
- Masz szczęście, że nie jesteśmy sami, bo zostałaby z ciebie mokra plama – warknął do niego Ramirez i uciekł z placu.
- Nic ci nie jest, mały? – zapytał jakiś mężczyzna z troską w głosie.
- Nic, prócz tego, że za chwilę mi oko wypłynie – odparł zgryźliwie Adam.
- Pokaż – zażądał mężczyzna i przemocą odsunął ręce chłopca. Obejrzał dokładnie lewy oczodół i stwierdził:
- Do wesela się zagoi. Nie ma co panikować, ale z boku wyglądało dość groźnie. – Mężczyzna miał może z czterdzieści lat, a z oczu patrzyło mu jakoś tak, dobrze. Nosił śmieszne, kwadratowe okulary i bródkę, w której pojawiły się już siwe włoski. – Jesteś bardzo szybki, gdyby nie ten upadek, bez trudu byś mu uciekł.
- Mam wprawę – mruknął Adam, gramoląc się ponownie z ziemi.
- Do której szkoły chodzisz?
Naleśnik zerknął na faceta nieufnie, ale wyglądał tak przyjacielsko i sympatycznie, że odparł bez ogródek:
- Do liceum Kopernika.
- No patrz, co za zbieg okoliczności. Ja właśnie uczę tam wychowania fizycznego, ale nie spotkałem cię nigdy wcześniej.
- Bo ja nie chodzę na w-f – wyjaśnił, a widząc niezrozumienie na twarzy nauczyciela, dodał:
- Chorowity jestem.
- Ale chłopcze! Z takimi nogami, wygrasz każdy maraton! – Adam zerknął na nauczyciela z ukosa. Raz dlatego, że zdanie brzmiało cokolwiek dwuznacznie, a dwa był zainteresowany.
- Maraton?
- Mamy w szkole drużynę biegaczy. Co prawda głównie maturzystów, ale młodsi też się zdarzają. Mógłbyś spróbować swoich sił. Ja w każdym razie chętnie zobaczyłbym na co cię stać. – Poklepał Naleśnika po ramieniu i uśmiechnął się ujmująco. – Nazywam się Dorosz, ale z tego co wiem, uczniowie mówią na mnie Dorsz. – Zaśmiał się krótko. – Zgłoś się do mnie któregoś dnia, najlepiej przed treningiem w piątek. Zaczynamy o ósmej wieczorem. – Mrugnął do niego jak dzieciak.
- Dobrze panie profesorze, pomyślę o tym.
- W takim razie do zobaczenia mam nadzieję. I przyłóż sobie coś zimnego do tego oka, wtedy może nie spuchnie. – Machnął ręką na odchodne i powiewając połami płaszcza, zniknął w zaułku.
Adam zastanawiał się tymczasem, czy nie śni. Kiedyś należał do drużyny biegaczy, ale to było strasznie dawno temu, jeszcze w podstawówce. Wtedy nie musiał jeszcze biegać, żeby ocalić własne, marne życie. To była przyjemność. Dziś nie do pomyślenia. Biegać, żeby wygrać maraton? Żeby pokonać rywali? Mieć rywali?!
Po chwili ocknął się z tej melancholijnej zadumy, a ból głowy i boku bez trudu sprowadził go na ziemię i udowodnił, że to co się stało jest jak najbardziej realne. Prawdę mówiąc aż za bardzo.

środa, 9 listopada 2011

Święty Naleśnik i Paszcza - Rozdział pierwszy cz. IV

Naleśnik wykrzywiał usta, w sposób nie do pojęcia dla zwykłego śmiertelnika. Jego twarz zmieniała kształty, jakby zamiast z tkanek, skóry i mięśni składała się z samej plasteliny. Anastazja natomiast, stała niewzruszenie przy drzwiach, trzymając w ręku smycz, do której bezlitośnie przykuła Pusię. Pusia była pieskiem niedużym, ale za to włochatym i okrągłym. Nikt nigdy nie doszedł do tego, ile ras musiało się pojawić w jej drzewie genealogicznym, by wyszło coś takiego jak ona. W tej chwili stała sobie spokojnie, na wszystkich czterech, krótkich łapkach i paciorkami czarnych oczu, obserwowała swojego pana. Bo nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności spośród wszystkich domowników, na swojego guru wybrała właśnie Adama. Skąd w jej małym, psim łebku taki pomysł? To wiedziała tylko ona sama. Szczeknęła wesoło i pomachała zachęcająco krótkim ogonkiem. Wiecznie wyglądała jak nieuczesany, brudny szczeniak, głównie z powodu ziemistego koloru sierści.
- Twoja kolej Adam, nie wymigasz się – powiedziała stanowczo Ania, wyciągając ku bratu pięść zaciśniętą na smyczy.
- A nie może Sznurówka? Ja pójdę za nią jutro – jęknął, wycofując się do dużego pokoju. Po drodze wpadł wprost na Agatę.
- Nie może – warknęła Sznurówka. – Jutro jest sprawdzian z historii, a w przeciwieństwie do ciebie mam aspirację na ocenę wyższą niż jeden.
- Że też ten jad nie przepali ci paszczy, wredna jędzo – rzucił do niej Naleśnik i chwycił smycz uradowanej Pusi, która zdecydowanie najbardziej preferowała spacery właśnie z nim.
Anastazja zmierzwiła mu włosy i wkroczyła do kuchni, by przyrządzić kolację. Napięcie w domu opadło nieco, gdy matka zamknęła się w sypialni, a Pysia, wróciwszy do domu, stwierdziła, że na pewno da się tę bezsensowną sprawę jakoś załatwić. Pocieszyła w ten sposób rodzeństwo i przywróciła spokój domowy. Bo Pysia miała w sobie wiele owego spokoju, którym chętnie obdarowywała innych. Pod tym względem zdecydowanie przewyższała nawet Anię.
Naleśnik otworzył drzwi i wyszedł na niewielką ścieżkę prowadzącą do furtki. W ich domu panował dziwny zwyczaj wyprowadzania psa na spacer, jakby nie można było po prostu wypuścić Puśki na podwórko. Wszystko przez to, że ten „wstrętny pies”, jak zwykł nazywać Pusię Naleśnik, lubił spacerki… Bo trzeba dodać, że Pusia niepodzielnie władała domem rodziny Domańskich. Gdy siedziała na jednym z pięciu krzeseł w kuchni, najczęściej Naleśnik musiał przynosić sobie pufę z dużego pokoju. Gdy Pusia była głodna, wystarczyło tylko jedno szczeknięcia, by ktoś zjawił się z miską karmy. Gdy Pusia pilnowała ubrań Naleśnika, nikt prócz ich właściciela, nie mógł podejść do niej bliżej, niż na dwa metry, bo inaczej wyskakiwała na niego z zębami.
- Idziemy – warknął chłopak, choć wcale nie musiał, bo piesek stał już przy furtce, szczekając wibrująco. Naleśnik nacisnął klamkę i pchnął skrzypiące drzwiczki. W następnej kolejności zdębiał, a potem, szarpnięty przez zadziwiająco silną Pusię, padł jak długi na chodnik.


Grzebał przez chwilę w kieszeni, szukając kluczy do mieszkania. Wyjął jakieś papiery, szeleszczące opakowania po batonach, skasowany bilet tramwajowy, a dopiero na samym końcu dwa klucze przyczepione do breloczka z kości słoniowej. Lubił ten breloczek, bo przypominał mu o tym, że gdzieś tam w świecie ma dziadka, który być może kiedyś wróci. Przekręcił jeden z kluczy, wetknąwszy go uprzednio w zamek. Usłyszał zgrzyt i drzwi otworzyły się przed nim z cichym stęknięciem. Zdjął szybko buty, kurtkę i przemknął korytarzem do swojego pokoju. Rodzice najprawdopodobniej wciąż siedzieli w pracy, Kropka na uniwerku, a mały Troll w przedszkolu. Ale w domu była babcia, a na nią nie chciał się natknąć.
Zamknął za sobą drzwi i odetchnął z ulgą. Jego pokój był bardzo mały i skromnie umeblowany. Obok drzwi z prawej strony stało łóżko, naprzeciw, pod oknem biurko zarzucone różnego rodzaju papierami, spod których wyzierały fragmenty klawiatury i monitora komputera, a po lewej regał z książkami, szafą i telewizorem. Ściany miały jasny, wiosenny kolor, a w oknie wisiały firanki w dziwne wzory. Nie znosił tego miejsca.


Paszcza trzymała ręce w kieszeniach i wpatrywała się intensywnie w nieduży, ładny domek pomalowany na brzoskwiniowo, z zadbanym ogródkiem i śmieszną wieżyczką w rogu. Nagle drzwi otworzyły się i wypluły na ścieżkę chudego, rudego chłopaka z psem na smyczy. Paszcza drgnęła nieznacznie, ale zdusiła w sobie chęć, by ukryć się w najbliższym sklepie spożywczym. Naleśnik otworzył furtkę i wypuścił małego pieska na chodnik. Wtedy ją zobaczył. Jego mina przypominała trochę pyszczek szczura, którego właśnie wpuszczono do labiryntu. Pies szarpnął potężnie za smycz, a jego pan poleciał na łeb na szyję w kierunku ziemi. Paszcza pokręciła tylko głową z politowaniem, po czym odgarnęła z czoła dwa dredy, które wyślizgnęły się z mocnego uścisku gumki do włosów.
Chłopak wstał powoli z ziemi, otrzepując ubranie i przeklinając wyraźnie pod nosem. Spojrzał na nią z ukosa i pozwolił, by pies pociągnął go w zupełnie przeciwną stronę. Dziewczyna zaczęła się zastanawiać, co takiego ukrywają Święty i Naleśnik, co ich poróżniło i dlaczego zachowują się tak, jak się zachowują? Wydało jej się, że to bardzo ciekawy przypadek psychologiczny. Znała ich historię z kilku, bądź co bądź dość marnych, źródeł. Wiedziała, że kiedyś byli bardzo bliskimi przyjaciółmi. Że takich żartów i psot jak oni dwaj i jeszcze jakaś dziewczynka, to chyba nikt w całym Toruniu nie płatał. Że jakieś pięć, sześć lat temu wydarzyło się coś, co ich mocno poróżniło. Że Święty założył swoją bandę. Że teraz jeden jest łowcą, a drugi zwierzyną. Dlaczego? Co takiego mogło się wtedy wydarzyć?
Ruszyła najkrótszą drogą przez osiedle, z powrotem do domu. Jeszcze zanim weszła na klatkę schodową, powitał ją jej brat:
- Jak tam Moniczka? Pierwszy dzień był straszny? – puścił do niej oko i wygrzebał ze skrzynki spory pakiecik listów.
- Trochę. Co tam masz?
- Rachunek, reklama, reklama, pocztówka dla jakiegoś Franka, reklama, rachunek… ale to chyba nie do nas bo z telekomunikacji, a my przecież nie mamy telefonu… reklama, reklama… eee, nic nie ma ciekawego. – Oddał jej plik i ruszył w stronę windy.
- Gdybym nie musiała przesiedzieć tych trzech miesięcy w szpitalu, byłoby dużo łatwiej – wróciła do poprzedniego tematu, przekładając koperty i czytając nazwiska adresatów i nadawców.
- Sama jesteś sobie winna – rzucił przez ramię i po raz trzeci wcisnął guzik przyzywający windę. – Cholera. Znowu musimy iść schodami. – Paszcza zerknęła znad kopert i westchnęła z rezygnacją. Blok, w którym mieszkała wraz z ojcem i bratem był zimny, obskurny i ogólnie w stanie dość żałosnym. Wspięli się po wyszczerbionych i wydeptanych stopniach na czwarte piętro i zadzwonili do drzwi. Otworzył im ojciec z miną wyrażającą bezgraniczną rozpacz.
- Mam pustkę w głowie – powiedział i wrócił do swojej pracowni, czochrając sobie włosy i ściskając dłońmi skronie.
- Jak widzisz, wiele się nie zmieniło od rana…
- Wiesz co Łukasz? Mnie się wydaje, że tata w końcu wyrzuci ten komputer przez okno – stwierdziła Paszcza, zaglądając przez uchylone drzwi do pokoju. Ojciec siedział przy biurku, a głową walił w klawiaturę jak ktoś, kto zastanawia się, który rodzaj samobójstwa wybrać.
- Już próbował, ale nie chciało się otworzyć. – Łukasz wstawił wodę na herbatę, po czym rozsiadł się w kącie przy oknie i otworzył gazetę na przeglądzie sportowym.
- A tobie nie jest trudno? – zapytała po chwili, wrzucając torebki z herbatą do kubków. – No wiesz, nowa szkoła, znajomi, nauczyciele… W dodatku jesteś w klasie maturalnej…
- Nie jest źle – rzucił zza gazety.
- Gdzie jest moja wena? – zapytał nagle ojciec, stając w progu. Oczy miał podkrążone, a usta wygiął w podkówkę. Łukasz zakrzywił róg gazety i marszcząc czoło pod brązową grzywką, stwierdził:
- Sprawdź, może jest w wannie.
- Oszaleję… - jęknął pan Śledź, łapiąc się za głowę.
- Tato, spokojnie. W końcu musi wpaść ci do głowy jakiś pomysł – pocieszyła go dobrodusznie Paszcza.
- Ale wtedy będzie już za późno! – krzyknął dramatycznie. – Pierwszy rozdział nowej książki mam oddać za dwa dni, a ja nie wiem nawet jaki powinienem nadać temu tytuł i w ogóle o czym chciałbym pisać.
- To może… - zaczęła nieśmiało – coś o pościgu?
Ojciec spojrzał na nią z góry i podrapał się w nieogoloną brodę.
- Pościg?
- To znaczy… Do mojej szkoły chodzi takich dwóch… i jeden z nich ucieka przed drugim już od miesiąca, tylko nie wiem dlaczego… Ale tylko poza szkołą – dodała po chwili, widząc coraz większy znak zapytania w oczach ojca.
- Hmmm – mruknął i zniknął tak nagle, jak się pojawił.
- Mówiłaś o Świętym i Naleśniku, prawda? – zapytał Łukasz po chwili.
- Tak, wiesz coś o nich?
- Tylko tyle, że są śmiertelnymi wrogami. Ale swoją drogą niezły biegacz z tego Naleśnika, chętnie bym się z nim pościgał…
- Och ty i te twoje maratony – warknęła Paszcza z niechęcią, zalewając herbatę wrzątkiem. Czuła przez skórę, że jeśli mu pozwoli, zagada ją na śmierć niekończącymi się opowieściami o biegach przełajowych i sztafecie. Łukasz lubił biegać i lubił też wypróbowywać wytrzymałość swoją i innych. Zapisał się już do młodzieżowego klubu maratońskiego i do szkolnej drużyny biegaczy. Jego wielkim marzeniem był udział w maratonie londyńskim u boku takich gwiazd jak Paul Tergat, Antonio Pinto i Grzegorz Gajdus, czyli wielkich rekordzistów. Paszcza chętnie wspierała jego pasję i kibicowała mu na zawodach, ale męczyło ją już ciągłe wysłuchiwanie tych samych opowieści.
- Tę pocztówkę trzeba odesłać do pana Stefańskiego – powiedziała, wskazując brodą na koperty. – To od jego córki, powinien ją dostać.
- Przecież mieszkamy tu już cztery miesiące, czy on nie poinformował swojej rodziny, że zmienił adres? – zniecierpliwił się Łukasz.
- Widocznie nie – skwitowała Paszcza i zniknęła w swoim ciemnym i dusznym pokoju.


Naleśnik przechylił się przez metalową barierkę mostu Piłsudskiego i bardzo długą chwilę obserwował statek sunący leniwie po Wiśle. Wrócił pamięcią do czasów, w których razem ze Świętym marzyli o tym, by wstąpić do marynarki. Podziwiali wtedy syna państwa Grochulskich, który przechadzał się po osiedlu w pełnym mundurze, z dumnie wypiętą piersią. Wszystkie dziewczyny w okolicy wodziły za nim tęsknym wzrokiem, a chłopcy byli piekielnie zazdrośni. Teraz z tych marzeń zostały już tylko wspomnienia i odrobina goryczy. Naleśnik westchnął i oparł policzek na ręce. Pusia biegała wokół jego nóg, ciągnąc co chwilę za którąś nogawkę jego spodni. Bardzo chciała, by poszli wreszcie do parku.
Wrócili się kawałek i wkroczyli na Bydgoską, będącą przedłużeniem Bulwaru Filadelfijskiego, szerokiego deptaka, który upodobali sobie niemalże wszyscy torunianie i turyści. Codzienna trasa Pusi biegła zazwyczaj prosto Krasińskiego i Aleją Pięćsetlecia do Doliny Marzeń. Gdy jednak wędrowała z Naleśnikiem, zawsze zahaczali o nabrzeże Wisły i właśnie Bulwar, ciągnący się wzdłuż umocnionego brzegu rzeki przez ponad dwa kilometry. Szybkim spacerkiem przemierzyli niewielki fragment deptaka i skręcili w parkową alejkę, wprost do Doliny.
Dolina Marzeń, to piąta część tak zwanych plant, czyli największego w mieście zespołu parkowego. Szczególnie pięknie prezentuje się właśnie jesienią, gdy wszystkie liście ulegają najdzikszym transformacjom kolorystycznym. Naleśnik i Pusia kroczyli sobie przez sam środek rzadkiego lasku, rozkopując liście i ganiając się między drzewami. Spuszczona ze smyczy Pusia prezentowała zadziwiająco dobrą formę i bez trudu uciekała przed swoim panem, by nie dać się znowu „zakuć w dyby”. Zmęczeni i zdyszani, ześlizgnęli się ze zbocza na nieduży mostek i powędrowali w stronę serca Doliny Marzeń.
Naleśnik przeskoczył przez żywopłot i stanął na wybrukowanym szarą kostką deptaku, otaczającym ogromny, kulisty zegar słoneczny. Otaczały go gęste kępy wrzosów, rozłożyste krzaki i setki jesiennych kwiatów. Kwiaty w Dolinie Marzeń były rzeczą zakrawającą niemalże na cud architektoniczny. W całym parku posadzono ich tysiące, w dodatku każdy rodzaj zakwitał o innej porze roku i o innej porze dnia. Tak więc od marca do listopada, zegar otulał jednolity dywan z tęczowego kwiecia. Adam przeszedł się kawałek, zerknął na boki i położył na fundamencie, tuż pod kulą zegara. Czuł wtedy lekki skok adrenaliny, bo przecież nigdy nie wiadomo czy kula aby na pewno dobrze trzyma się gruntu. Była ogromna, a z jej równych, gładkich ścian wyrastały metalowe kołki, które Adamowi kojarzyły się z pinezkami wetkniętymi w poduszeczkę na igły. Pusia wskoczyła mu na pierś i szczeknęła kilka razy oznajmiając, że chce jeszcze pohasać. Ale Naleśnik odpłynął już w inny świat. Świat liczb, gdyż w tym miejscu czuł niemalże jak czas i godziny przepływają przez jego serce razem z krwią.
Ale Dolinę Marzeń odwiedzali nie tylko romantycy i idealiści. Przychodzili tu także ludzie szukający zaczepki, chętni zawsze do nieustających i krwawych bójek.
- A kogóż my tu mamy?! Ciastek postanowił się trochę poopalać? – zawołał ktoś schrypniętym od papierosów głosem. Puśka zjeżyła się nagle jak kot i zaczęła szczekać głośno, biegnąc w stronę krzyczącego. Naleśnik momentalnie zerwał się na równe nogi, czując jak włochata i obślizgła gula wędruje mu do gardła. Przed nim stała szatańska dwójka z Bandy Świętego.

piątek, 4 listopada 2011

Święty Naleśnik i Paszcza - Rozdział pierwszy cz. III

Naleśnik wymknął się ze szkoły cichaczem, rezygnując z ostatniej lekcji, którą był polski. Stwierdził, że ani to pożyteczne ani ciekawe, więc nic nie straci jeśli pójdzie na wagary. A do zyskania miał dzień z jedną pogonią zamiast dwóch. Dlatego wyślizgnął się przez drzwi wejściowe w tłumie maturzystów, którzy właśnie skończyli lekcje. Na szczęście Pysia miała jeszcze fakultet i nie nakabluje na niego mamie.
Po raz pierwszy od bardzo dawna spokojnym kroczkiem przeszedł się parkowymi alejkami, podziwiając piękno natury, która wybuchła niedawno kaskadą odcieni brązu, czerwieni i żółtego. Przysiadł nawet na ławeczce i resztką kanapki nakarmił stadko gołębi, z uporem maniaka dziobiących chodnik.
Droga do domu zajęła mu tym razem cudownie wiele czasu. Skrzypienie furtki, nienaoliwionej od dziesięciu lat, stanowiło muzykę dla jego uszu. Bez lęku otworzył drzwi, wiedząc, że za nimi zastanie tylko Sznurówkę i Pusię. Jakież było jego zdziwienie, gdy przekroczywszy próg kuchni, za stołem zobaczył mamę. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy dostrzegł, że ma zaczerwienione oczy, jakby przed chwilą płakała.
- Mamo… - zaczął nieśmiało – stało się coś?
Pani Domańska spojrzała na syna z udręczonym wyrazem twarzy. Potrząsnęła głową powstrzymując kolejny potok łez i podała mu niewielki zwitek papieru. Naleśnik przez chwilę wodził wzrokiem wzdłuż wierszy, a gdy dotarła do niego ich treść, usiadł z wrażenia.
- Jak to? – wydukał, tarmosząc nerwowo ramiączko plecaka, którego nie zdążył jeszcze zdjąć.
- Jak on mógł… - jęknęła pani Domańska.
- Pewnie nie spodziewał się, że tak szybko nas opuści – stwierdziła twardo Sznurówka, opierająca się o framugę drzwi kuchennych. Jak zwykle miała lekki, filuterny makijaż, który zmieniał jej twarz z ładnej w piękną.
- Milcz krnąbrna dziewczyno – warknęła wściekle pani Domańska i wstała ze swojego miejsca.
- Co my teraz zrobimy? – zapytał przytomnie Naleśnik.
- Wyprowadzimy się oczywiście, dom należy teraz do banku.
- Ale dokąd? – pytanie zawisło w powietrzu, niczym mityczny miecz Damoklesa.


Anastazja najpierw poczerwieniała na twarzy, a następnie pozieleniała. Uparcie wpatrywała się w czubki butów i nawijała szelkę od torby na palec, by ulżyć nieco skołatanym nerwom. Krzyś wpatrywał się w nią intensywnie, jakby miał przed sobą bombę, która lada moment wybuchnie. Wciąż trzymał ją za łokieć i zagryzał wargę aż do krwi. Stali właśnie na samym środku rynku i ludzie co jakiś czas zerkali w ich stronę z dziwnymi wyrazami twarzy. Jednak para, zupełnie się tym nie przejmowała zajęta jakże ważnymi sprawami własnej przyszłości.
- To jak? Zgadzasz się? – zapytał Krzyś żarliwie, po raz drugi potrząsając łokciem Ani.
- Nie wiem… Jeszcze nigdy nie robiłam czegoś takiego… - zamrugała nieprzytomnie i w końcu spojrzała na Krzysia, uśmiechając się lekko. – Ale to mogłoby być ciekawe…
- No jasne! – zakrzyknął chłopak. – Wiesz ile furtek otworzy się przed tobą?! Mój ojciec ma wpływy! – dodał po chwili namysłu, by podkreślić intratność propozycji, którą przed momentem jej złożył.
- Wiem Krzysiu, ale czy ja dam radę?
- Na pewno! Jesteś w tym najlepsza! – Anka znów spłonęła rumieńcem, co było w jej rodzinie normalnym objawem podniet większych, niż zjedzenie batonika czekoladowego.
- W takim razie zgadzam się! – zawołała szczerząc zęby, od kształtnego ucha, do jeszcze bardziej kształtnego ucha.
- Super! To ja lecę powiedzieć ojcu! Na pewno nie będziesz żałowała! Zobaczysz! To świetna praca! – krzyczał do niej, biegnąc tyłem przez rynek. Przy straganach wpadł na ulicznego rysownika, ale szybko się wyprostował i z głupim uśmiechem zniknął w bocznej uliczce.
- Z pewnością Krzysiu – mruknęła pod nosem. – Z pewnością.


Wróciwszy do domu, Anastazja rzuciła studencką torbę w kąt sieni, szalik zawiesiła na żyrandolu w przedpokoju, buty ukryła pod stołkiem, a płaszcz rzuciła byle jak i byle gdzie. Zupełnie nie zwróciła uwagi na zbiegowisko w kuchni. Drapiąc się zajadle po plecach, wtargnęła do łazienki i wygrzebała z kosmetyczki Zowirax, by jak najszybciej powstrzymać rozrost paskudnego wulkanu nad górną wargą.
- Nie wiem! Nie wiem! – Usłyszała po chwili i zamarła z palcem wycelowanym idealnie w epicentrum przyszłej erupcji. Zerknęła w lustro nad umywalką i ujrzała w nim odbicie swojej matki, wybiegającej z kuchni, z twarzą jak grom i trafiony gromem jednocześnie.
- Co się stało? – zapytała, okręcając się na pięcie.
- Ojciec zastawił hipotekę – powiedziała ponuro Sznurówka, wyłaniając się powoli na korytarz. Za nią, jak cień, podążył Naleśnik, dzierżąc w chudej łapinie zwój papieru. Oddał go szybko siostrze i wbiegł na schody, by po chwili zatrzasnąć za sobą drzwi do pokoju.
- Co zrobił? – zapytała Ania, próbując zetrzeć z urzędowego pisma smugę Zowiraxu.
- Dom zastawił – warknęła Sznurówka. – Albo sprzedał, jeśli to bardziej do ciebie przemawia.
- Jak to sprzedał? Nic nie rozumiem. – Ania przeczytała uważnie pismo, po czym zmarszczyła wyregulowane brwi i stwierdziła z niesmakiem:
- To jakiś żart. Tata nigdy by czegoś takiego nie zrobił. W dodatku umarł prawie rok temu. Dlaczego wcześniej się nie upomnieli?
- Mama mówi, że tata spłacił raty z wyprzedzeniem do sierpnia. Potem, jak nie wpłynęła za wrzesień, bank przysłał jakiś papier z upomnieniem, ale mama uznała, że to jakaś pomyłka. A teraz przyszło to. – Wskazała palcem w miejsce na kartce, gdzie formalnym tonem oświadczano, że za kilka dni w ich domu zjawi się komornik, by wycenić wszystko, co mają.
- To jakiś obłęd… - jęknęła Anastazja i usiadła na brzegu wanny.


Ramirez wciągnął dym papierosowy głęboko do płuc, wydmuchnął kłąb szarego dymu i jednocześnie rzucił niedopałek na chodnik, by przydepnąć go czubkiem buta. Następnie, zgodnie ze swoim zwyczajem, wyciągnął z kieszeni kurtki wymiętoszoną paczkę gum Orbit, odpakował starannie jeden listek i wepchnął go sobie do ust.
Ripper tymczasem, siedział na ławeczce i wygrzebywał błoto (lepiej wierzyć, że było to błoto) spomiędzy wzorków na bieżnikach butów. Zajęcie to, było dla niego tak wciągające, że nie bacząc na zdziwione spojrzenia przechodniów, nachylił się nad lewym butem i wytknął język, by trochę sobie pomóc przy pracy.
Ramirez przeczesał ręką gęstą czuprynę i szturchnął łokciem kolegę, by w ten sposób poinformować go, że zbliża się Święty. Ripper zerwał się z ławki, a brudny i brzydko pachnący patyczek rzucił gdzieś za siebie. Zupełnie nie zwrócił uwagi na zrzędliwą staruszkę, która dostała patykiem prosto w oko i teraz przeklinała go na wszystkie możliwe sposoby.
- Sie ma Święty! – zawołał Ramirez, ciamkając gumą.
- Sie ma – odburknął Tomek, prezentując kumplom iście grobowy wyraz twarzy. Przed chwilą próbował zaprosić Paszczę do kina i do tej pory nie mógł otrząsnąć się z szoku, jakiego doznał po jej słowach.
- Nie zwykłam chodzić do kina – odparła wyniośle. – Jest zbyt komercyjne, ale dzięki za zaproszenie, doceniam twoje starania. – Obdarzyła go lekko ironicznym uśmieszkiem i odeszła. Biodrami kołysała w tak zmysłowy sposób, że Święty musiał oprzeć się o ścianę, żeby nie upaść.
- Jest sprawa – zaczął Ramirez i chrząknął, by zwrócić na siebie uwagę Świętego.
- Co? – Tomek z trudem otrząsnął się z zamyślenia.
- Sprawa jest – powtórzył Ripper z uśmiechem triumfu na topornej twarzy.
- Tak. – Ramirez pokiwał znacząco głową. – Mamy dla ciebie zadanie bojowe Święty.
- Aż boje się zapytać jakie – mruknął pod nosem.
- Co tam szepczesz?
- Nic. To jaka ta sprawa?
- Mamy interes do ubicia z takim jednym… Potrzebujemy kogoś, kto stałby na czatach.
- Naoglądaliście się za dużo kiepskich filmów gangsterskich, panowie.
- Jeśli tego nie zrobisz, to lepiej pamiętaj, że mamy na ciebie haka – wtrącił Ripper mściwie, a jego kamienne ślepia zalśniły niczym dwie żaróweczki. Świętego przeszedł dreszcz na wspomnienie zdarzenia sprzed kilku miesięcy, o którym mówił Kuba, odgarnął z czoła jasną grzywkę i odparł:
- Dobra, gdzie i kiedy?
- W piątek, pomnik flisaka, dwunasta w nocy. – Święty wywrócił teatralnie oczami, zdecydowanie Brygada RR miała problem z dramatyzmem swoich akcji.
- A nie lepiej gdzieś na uboczu? Musicie pchać się glinom przed oczy?
- Po to tam będziesz, żeby odwrócić ich uwagę od nas – rzekł z mądrą miną, co wyglądało raczej śmiesznie, Ripper.
- Jakież to przebiegłe – pochwalił ironicznie Tomek, był jednak pewien, że ci dwaj i tak tej ironii nie wyczują. Miał rację.
- Dzięki stary. Wiedziałem, że spodoba ci się nasz plan. – Ramirez poklepał Świętego po ramieniu. – Idziesz z nami do Knura?
- Nie, mam jutro sprawdzian z biologii, musze się trochę pouczyć.
- No co ty? Będziesz się uczył, zamiast iść z kumplami na piwo? Ktoś ci na mózg nasikał? – Żarty Rippera jakoś zupełnie do niego nie przemawiały. Dlatego skrzywił się i wzruszywszy ramionami powiedział:
- Mam szlaban od zeszłego tygodnia.
- A, to co innego. – Ramirez miewał szlabany średnio dwa razy na tydzień, co zabawniejsze często na siebie nachodziły. Jego rodzice należeli jednak do gatunku „zapracowanych pracoholików” i nie sprawdzali zbyt często, czy ich synek stosuje się do poleceń. Ale instytucję szlabanu szanował jak nic innego na świecie, choć sam nie wiedział czemu.
- No to nara, do jutra przed domem Ciastowatego. – Skinęli do siebie głowami i rozeszli się każdy w swoją stronę.


Paszcza obserwowała Bandę Świętego zza rogu szkoły. Święty bardzo ją intrygował. Nasłuchała się o nim niestworzonych rzeczy i chciała sprawdzić, czy chociaż jedna plotka ma w sobie ziarno prawdy. Jej koleżanki z osiedla, rozprawiały najczęściej o tym jak świetnie całuje i jakie ma cudowne oczy. Dużo więcej ciekawych rzeczy, mieli do powiedzenia chłopcy. Święty wzbudzał w nich coś na kształt hybrydy podziwu, strachu i respektu. Opisywali go z wypiekami na twarzach, w sposób porównywalny z niedzielnym kazaniem o wielkości Boga. Paszcza zaczęła powoli rozumieć skąd wziął się jego pseudonim. Gdy jednak dziś rano poznała pełne nazwisko Tomka, była rozczarowana. Roztoczony przez małolatów obraz Świętego, nagle rozpłynął się w jej głowie, niczym mityczny zamek znikający we mgle z nadejściem poranka. Czar prysł, ale ciekawość została.
Święty wyglądał na znudzonego, gdy rozmawiał ze swoimi dwoma gorylami. Nie słyszała o czym mówią, ale mimo przemożnej ciekawości, nie podeszła bliżej. Gdy się rozdzielili, konsekwentnie podążyła za Świętym. Wprawiona w śledzeniu starszego brata, umiejętnie przemykała się pod ścianami odrapanych budynków i między surowymi blokami. Tomek szedł szybko i ledwo za nim nadążała. W końcu dotarli do niewielkiego osiedla domków jednorodzinnych. Święty zatrzymał się przed jednym z nich i długo obserwował okna, jakby czekał, aż ktoś przez nie wyjrzy. Po pięciu minutach westchnął ciężko i ruszył dalej ulicą Krasińskiego. Jak stwierdziła ze zdziwieniem, szedł prosto w stronę jej domu. Skręcił w prawo, kiedy dotarł do ruchliwej ulicy Kochanowskiego. Minął jej kamienicę i ruszył w stronę osiedla bloków za zajezdnią tramwajową. Paszcza stwierdziła tylko, że wszedł do jednego z nich i zapewne udał się do swojego mieszkania. Nie mając nic lepszego do roboty, postanowiła dowiedzieć się, czyj dom obserwował jakieś pół godziny wcześniej.

czwartek, 27 października 2011

Święty Naleśnik i Paszcza - Rozdział pierwszy cz. II

Lekcja skończyła się zadziwiająco szybko. Naleśnik nie zdążył nawet porządnie się otrząsnąć, gdy zabrzmiał dzwonek na przerwę. Wstał wtedy powoli ze swojego miejsca i zaczął ładować wszystkie książki i kartki do torby.
- To pożyczysz mi ten zeszyt? – zapytała Paszcza, wyrywając go z zamyślenia tak gwałtownie, że aż podskoczył.
- Jasne masz – wyrzucił z siebie i wepchnął jej zeszyt do rąk, jakby była rabusiem dzierżącym w ręce rewolwer i mierzącym mu w pierś.
- Postaram się go oddać jutro, ale nie wiem czy zdążę przepisać. Jest tego całkiem sporo – stwierdziła, kartkując poprzednie lekcje.
- Przepisz tylko te na czarno – wychrypiał Naleśnik nieśmiało – reszta jest dla chętnych.
- Naprawdę? – zapytała, zerkając na niego z niekłamanym podziwem. – Lubisz chyba matmę, co?
- Tak, bardzo – powiedział szybko, czując, że zaraz utraci umiejętność mówienia.
- Fascynujące, jeszcze nie znałam nikogo, kto by z taką pasją oddawał się liczeniu. – Jej uśmiech ozłacał mu serce, a pochwały wznosiły go ponad chmury. – Teraz mamy historię, tak? – zapytała, gdy wyszli już z klasy.
No tak, to było zbyt piękne, by mogło trwać więcej niż jedną lekcję. Teraz polegnę i ośmieszę się w jej oczach. Życie jest jednak podłe.
- Tak.
- Wiesz gdzie jest sala numer dziesięć? W ogóle nie łapię tej numeracji, piątka jest zaraz obok dwudziestki… Jakieś to dziwne.
- Chodź ze mną. – Rozległ się zimny, metaliczny głos Świętego. – Ta łamaga potknie się dziesięć razy i na pewno zgubi drogę. A ja chętnie cię zaprowadzę. – Święty miał minę pioniera, który właśnie postawił nogę na ziemi Nowego Świata. Paszcza obrzuciła go uważnym spojrzeniem wyblakłych oczu.
- To chodźmy we trójkę – postanowiła w końcu. Święty zaśmiał się krótko i nerwowo, rzucił Naleśnikowi kolejne mordercze spojrzenie i wysunął ku Paszczy silne ramię. Dziewczyna była wyraźnie mile zaskoczona. Ujęła go za łokieć i pozwoliła się poprowadzić, skinąwszy jeszcze w przelocie na Naleśnika. Ten jednak stał wciąż w miejscu i próbował zdusić ochotę, by wyskoczyć przez okno.


Sala historyczna wyglądała jak połączenie rupieciarni z wystawą obrazów. Nie dość, że jakiś maniakalny entuzjasta wszelkiej maści map, stojaków, rozpadających się książek, starych szaf i potwornych, wypchanych zwierzątek porozstawiał swoje ulubione eksponaty w niemal każdym kącie. Nie dość, że jakiś znawca sztuki ze skrzywioną psychiką, porozwieszał na każdej ścianie odpychające i szkaradne malowidła, które w założeniu miały przedstawiać królów Polski. To na dokładkę, historii uczył ktoś, kogo powinno się trzymać przynajmniej w dziesięciokilometrowym oddaleniu od nastolatków. Był to człowiek posępny i zrzędliwy. Wyglądał na lat około dwieście, choć zapewne miał nieco mniej. Na głowie nie posiadał nawet jednego włosa. Jego wielkie, wyłupiaste oczyska wodziły zawsze po twarzach uczniów z niemym oskarżeniem. Stwór, jak zwykli go nazywać jego podopieczni, zawsze wiedział kto jest winny jakiejś szkolnej zbrodni. Wystarczyło, że przeszył nieszczęśnika wzrokiem i już wszystko było jasne. Stwór był wysoki i kościsty. Ubierał się jak dziwak, w przyciasne sweterki w gwiazdki albo kotki i wełniane spodnie z dziurawymi kieszeniami. Stąd też ciągle gubił różne rzeczy, a najczęściej klucze do swojej klasy.
W każdej klasie Stwór wynajdywał sobie ofiarę. Ofiara musiała spełniać przynajmniej trzy warunki. Po pierwsze primo, nie powinna cieszyć się zbytnią popularnością w szkole. Po drugie primo, powinna przedstawiać sobą obraz żałosny i wołający o pomstę do nieba, jeśli chodzi o wiedzę historyczną. Po trzecie primo, nie powinna umieć pyskować i bronić własnej osoby. Zgadnijcie, kogo wybrał sobie za ofiarę w klasie pierwszej D?


Naleśnik przycupnął cichutko w samym rogu sali, w ławce najbardziej oddalonej od biurka nauczycielskiego, i udawał, że w ogóle go tam nie ma. Dzisiejszego dnia szczególnie mu zależało na tym, by Stwór go nie dostrzegł swoim sokolim wzrokiem. Skurczył się w sobie, podkulił nogi i wstrzymał oddech. Czuł na sobie zaskoczone spojrzenie Paszczy, która siedziała z jasnowłosą Kostką kilka ławek dalej. Święty za to szczerzył się jak wariat i wciąż potrząsał głową, jakby przytakiwał myślom Naleśnika. A Naleśnik myślał: ‘Zapyta mnie... Zapyta mnie... Zapyta mnie...
Stwór podciągnął spodnie i zasiadł w swoim obrotowym krześle. Zmarszczył gołe czoło i omiótł spojrzeniem pierwsze ławki. Wydawał się dość zadowolony na pierwszy rzut oka. ‘Może nie będzie tak źle’ pomyślał Naleśnik z nadzieją. ‘W końcu nie tylko ja jestem w tej klasie.’ Zacisnął palce na ołówku tak mocno, że aż pobielały mu knykcie. Nagle zrobiło mu się strasznie gorąco.
Stwór otworzył właśnie dziennik i nieco przydługim paznokciem wodził po liście uczniów, czytając kolejne nazwiska. Gdy doszedł do D, Naleśnik zaczął panikować.
- Domański Adam!
- ...Obecny...
- Słucham?!
- ...Obecny...
- Domański wstań i odpowiedz głośno i wyraźnie, jak normalny człowiek! Co się tak czaisz w tym rogu! Przecież ja cię doskonale widzę! Wstawaj! – Chrapy nosa Stwora zadrgały dziko, a z oczu posypały się skry. Naleśnik jęknął i podniósł się powoli z miejsca.
- Domański Adam! – powtórzył Stwór wściekle.
- ...Obecny... – wyjąkał Naleśnik przez ściśnięte gardło.
- I znowu mamroczesz! Jesteś czy cię nie ma?! Bo wpiszę ci nieobecność, a wiesz jak to się kończy! – Zazwyczaj każdą nieobecność na lekcjach Stwora (nawet tę usprawiedliwioną) trzeba było odpracować w jego ogródku, co nie należało do przyjemności. Nie było też zgodne z prawem, ale kto by się przejmował takimi rzeczami? Nauczyciele to przecież czwarta władza.
- Obecny! – wykrzyknął Naleśnik, łkając prawie.
- Do odpowiedzi! – wrzasnął od razu Stwór. – Główne Greckie krainy! – Naleśnik spuścił głowę na pierś i nerwowo obracał ołówek w ręku, milcząc, jakby ktoś rzucił na niego zły urok. – Co to jest cywilizacja kreteńska?! – Naleśnik nadal milczał cierpiąc w duchu prawdziwe katusze. „Jak dla niego, to chyba kretyńska” szepnął ktoś znajomym głosem i po klasie rozniósł się zduszony chichot. – Achajowie! Co to takiego?! – Milczenie ze strony pytanego, wściekłość ze strony pytającego, rozbawienie ze strony słuchaczy. – Noc Dorycka?! To może chociaż wiesz co to jest miasto-państwo?! – Żyła na czole Stwora zaczęła pulsować. – Siadaj! Pała! To już druga w tym roku Domański! Jak tak dalej pójdzie, nigdy nie uda ci się przebrnąć przez pierwszą klasę!
Naleśnik opadł na krzesło czerwony na twarzy, szyi, uszach, a nawet na rękach. Ale tym razem nie tylko ze wstydu. Zrodziło się w nim pewne specyficzne uczucie, którego nie czuł jeszcze nigdy dotąd. Wściekłość. Był po prostu wściekły. Na Stwora, na siebie, na Świętego i na Paszczę. Ogółem na cały, wstrętny i obmierzły świat, w którym nie był niczym więcej jak tylko głupkiem i łamagą.


Frustracjo! O Boska frustracjo! Jak ty potrafisz zmieniać oblicze człowieka! Naleśnik z rozmachem zatrzasnął drzwiczki od swojej szafki, a potem, dla wzmocnienia efektu, grzmotnął w nie zaciśniętą pięścią. Uczniowie obecni przy tym zdarzeniu zerknęli niepewnie w jego stronę, po czym jak najszybciej ulotnili się z szatni. Naleśnik tymczasem skakał sobie radośnie w kółko, machając bolącą i szybko puchnącą ręką. Nieszczęsna frustracja zaczęła mu się już wylewać uszami. Przymknął oczy i poczuł się bardzo nieszczęśliwy i samotny.
- Co jest młody? – W takich właśnie momentach rodzina powinna być wsparciem i otuchą dla udręczonej duszy, ale Naleśnik jako osoba nieracjonalna, uznał pytanie Pysi za szyderstwo.
- Ty też będziesz się ze mnie naśmiewać? – zapytał buntowniczo, patrząc siostrze prosto w oczy. Przypomniał sobie jak potwornie się czuł jeszcze kilka minut temu, gdy klasa pierwsza D wyszła z sali. Wszyscy patrzyli na niego z szyderstwem w oczach i chichotali cicho za jego plecami. Nawet Paszcza wymieniła jakieś uwagi z Kostką, patrząc w jego stronę! Postanowił więc wyładować się na Pysi:
- Dość mam już was wszystkich! Naśmiewacie się ze mnie jakbym był jakimś idiotą, który w ogóle nie rozumie co się do niego mówi! Czy ja wyglądam jak kukła w jakimś kretyńskim przedstawieniu lalkowym?
- No wiesz… - przerwała mu łagodnie Pysia – ja mogę z tobą porozmawiać o teatrze, ale to raczej nie moja dziedzina. – Uśmiechnęła się półgębkiem, poprawiając czarną chustkę z czaszką, która zdobiła jej okrągły czerep.
- Naśmiewasz się ze mnie! – szedł w zaparte Naleśnik.
- Braciszku, błagam cię. Zastanów się co ty w ogóle mówisz. Zapytałam tylko, czy coś jest nie tak skoro nagle wszyscy uciekli z szatni i zostałeś tu całkiem sam. Martwię się o ciebie. – W jej oczach dojrzał troskę i zrobiło mu się od tego niedobrze.
- Niepotrzebnie.
- Jeśli to znowu Święty, to ja mogę poprosić…
- Nie – uciął stanowczo, bo już wiedział do czego dąży. Pysia miała wielu dziwnych znajomych, którzy mogli z łatwością zmieszać Bandę Świętego z błotem. Ale Naleśnik miał swoją dumę i chciał załatwić wszystko własnoręcznie… albo jak kto woli własnonożnie.
- Dobra, nie nalegam. Ale to by ci bardzo ułatwiło życie.
- Jasne.

wtorek, 25 października 2011

Święty Naleśnik i Paszcza - Rozdział pierwszy cz. I

Tego ranka Naleśnik wyszedł z domu nieco wcześniej, by przypadkiem nie trafić wprost w czułe objęcia Bandy Świętego. Bardzo się jednak przeliczył, gdyż rzeczona banda czekała na niego od dwudziestu minut na rogu ulic Krasińskiego i Konopnickiej. Gdy tylko przez rzadkie opary mgły dostrzegł trzy znienawidzone sylwetki, od razu ruszył biegiem w stronę Bydgoskiej i skręcił na przełaj przez osiedle bloków, by skrócić sobie drogę do Doliny Marzeń. Pędził jakby goniła go zgraja wilków. Dwóch wyjątkowo nieestetycznych wilków i jednego zadufanego w sobie przewodnika stada.
Ramirez dostrzegł jedynie płomiennie rudą czuprynę, znikającą za żywopłotem domu państwa Grochulskich, co mu w zupełności wystarczyło. Rzucił przez ramię zdawkową komendę i pognał za swoją ofiarą niczym dobrze wytresowany ogar. Jego dwaj towarzysze, niewiele myśląc ruszyli za nim. Pierwszym z nich był naturalnie Święty. Drugim Kuba, zwany Ripperem. Chłopak o nieco przyciężkim i topornym wyglądzie, z szorstką szczeciną na głowie, kwadratową szczęką i nalanymi policzkami alkoholika. Miał rybie oczy z nieustannie opadającymi powiekami, dzięki czemu przez większość czasu wyglądał jakby zupełnie stracił kontakt z rzeczywistością.
Sam Ramirez, czyli Tadeusz Gruda, zwany tak przez swój nietypowy wygląd – a także przez pewnego mordercę, podobnie z resztą jak Ripper – był bardzo wysoki, miał bujną grzywę czarnych, krętych włosów i oczy jak dwa martwe żuki. Najczęściej trzymał ręce w kieszeniach i nieustannie żuł gumę. Natura obdarzyła go niesłychanie potężnymi szczękami i mocno wystającymi kośćmi policzkowymi. Dlatego, mimo bardzo młodego wieku, wyglądał jak żywa ilustracja z książki o bandytach, mordercach i złodziejach. W ostatnich latach spotęgował jeszcze to wrażenie, rozbudowując obficie muskulaturę i zapuszczając dwutygodniowy zarost.
Wszyscy mieszkańcy osiedla zachodzili w głowę jak to możliwe, że mały, niepozorny Tomeczek Świątecki zbratał się z takimi typami jak Ripper i Ramirez. Tomeczek do dwunastego roku życia był bowiem malutki, mięciutki, cichutki i zgodny. Potem wszystkie objawy „dobrego dziecka” minęły mu jak ręką odjął. Podobnie jak Naleśnik wystrzelił w górę, zmężniał i zgubił zbędne kilogramy. Miał jasne włosy, które nadawały mu wygląd księcia z bajki i wielkie, krowie oczy w kolorze dojrzałych śliwek. Przepoczwarzył się też w chuligana, łazęgę i krnąbrnego bachora, który uważa, że prawa są po to, by je łamać. Nieustannie wykrzywiał usta w szkaradnym uśmieszku, marszczył brzydko brwi i zwężał oczy. Wszystkie dzieci z osiedla i szkoły panicznie się go wtedy bały. Gdy jednak nie było w pobliżu dwójki przerażających kompanów, przeżywał przemianę wewnętrzną rodem z „Dziadów” Mickiewicza. Stawał się ujmujący, łagodny, miły w obejściu, pomocny, przyjacielski, wesoły i naprawdę przystojny. Zarówno państwo Świąteccy, jak i grono pedagogiczne i koledzy, próbowali odciągnąć Tomka od potwornej dwójki. Nawet sam Tomek chciał nie raz się od nich uwolnić. Jednakże wszystkie zabiegi spełzły na niczym, bo Brygada RR trzymała się go jak rzep psiego ogona. Co gorsza większość mieszkańców Torunia uznała Świętego za przywódcę. No, bo w końcu, co taki dobry chłopiec może robić w towarzystwie dwóch opryszków? Tak więc, Święty stał się najgorszym szatanem spośród wszystkich najgorszych szatanów w mieście.


Gonili się przez cały park i połowę starego miasta z Rynkiem Staromiejskim włącznie. Rozganiali stadka leniwych gołębi, potrącali pierwszych przechodniów i z trudem omijali samochody. Naleśnik śmignął pod wieżą ratuszową, wbiegł na schodki pomnika Kopernika i odetchnął troszkę, oparłszy się o cokół. Tuż nad jego głową połyskiwały złote literki, głoszące: Nicolaus Copernicus Thorunensis Terrae motor, Solis Caelique stator (Mikołaj Kopernik torunianin. Ruszył Ziemię, wstrzymał Słońce i Niebo). Był tak zdenerwowany, że o mały włos nie wpadł do fontanny, otwierającej się u stóp rzeźby. Potem znów zerwał się do biegu i przez Szeroką dostał się do budynku szkoły na Łaziennej.
Liceum numer dwadzieścia pięć (naturalnie imienia Kopernika), mieściło się w niedużym budynku, stojącym raczej na uboczu, tuż przy parku. Stare i odrapane mury wznosiły się na trzy piętra i z babciną czułością rozchylały skrzydła ogromnych drzwi. Naleśnik zatrzymał się właśnie przy nich i odwrócił z triumfalną miną. Spojrzał na zziajaną trójkę i pomachał im złośliwie. Wiedział, że jego sytuacja nie będzie już gorsza, dlatego mógł sobie pozwolić na trochę czystej perfidii. Z satysfakcją odnotował, że banda Świętego jest wyraźnie wściekła i zmęczona, jak co rano zresztą.
- Jeszcze cię dorwę Ciastowaty! – ryknął Ramirez, a twarz pociemniała mu ze złości.
- Jasne! – odkrzyknął Naleśnik i bezpardonowo rozepchnął drzwi wejściowe, wchodząc zwycięskim krokiem do środka. Od miesiąca uprawiali te nieludzkie biegi przełajowe, odkąd tylko zaczęła się szkoła, a Święty przypomniał sobie o istnieniu Naleśnika. Wcześniej, gdy Adam chadzał jeszcze do gimnazjum na drugim końcu miasta, widywali się bardzo rzadko i raczej przelotnie. Wspominał tamte czasy z tkliwością i rozrzewnieniem, choć i wtedy nie miewał zbyt wielu znajomych, bo zła sława jego głównych wrogów docierała nawet w najdalsze zakątki Torunia. Ale przynajmniej nie musiał tyle biegać. Przynajmniej nie po to, żeby ocalić skórę.
Adaś zerknął przez okno i przyjrzał się „czułemu” pożegnaniu bandy. Bo przecież Ripper i Ramirez w życiu nie dostaliby się do liceum Kopernika, prawda? Ba! Wątpił by pozwolono im przekroczyć progi jakiegokolwiek innego liceum. Dla niego byli całkowicie pozbawieni zdolności myślenia w ogóle, a co dopiero myślenia na poziomie olimpijskim, co w Koperniku było absolutną koniecznością. Dlatego według niego idealnie pasowali do technikum samochodowego, które w tym roku mieli właśnie skończyć.
Westchnął ciężko i ruszywszy w stronę klasy matematycznej, skupił się całkowicie na czekającej go przyjemności. Uwielbiał liczby i wszystko co się z nimi wiązało. Odczuwał niewysłowioną rozkosz, gdy tylko mógł obliczać wzory, całkować i różniczkować na wszystkie możliwe sposoby. Kochał rachunek prawdopodobieństwa i zmienną losową. Ubóstwiał algebrę i geometrię. Prawie szalał ze szczęścia, gdy ktoś dał mu zadanie z trzema niewiadomymi do rozwiązania.
Stanął pod drzwiami i spode łba obserwował kolegów, którzy radośnie dyskutowali między sobą, zbici w spore gromadki albo mniejsze grupki. Marzył o tym, by móc z kimś normalnie porozmawiać. Niestety, za każdym razem gdy do kogoś podchodził, ów ktoś milkł i bladł potwornie, rzucając przerażone spojrzenia na boki, jakby bał się, że Naleśnik ma Świętego przyklejonego do pleców. W ten sposób nie dało się przecież rozmawiać. Czasem tylko zamienił kilka zdań z którąś z dziewczyn, bo one czuły się w jego towarzystwie nieco bezpieczniej niż chłopcy. W końcu Święty nie zrobiłby krzywdy komuś, kto mógłby mu dać buziaka. Tomek robił niestety furorę wśród dziewczyn. Wszystkie niemal piszczały na jego widok i sikały po nogach ze szczęścia, gdy na nie spojrzał.
Wilk, o którym mowa oparł się o ścianę obok Naleśnika i w milczeniu próbował wydziobać czubkiem buta dziurę w posadzce. Adaś zerknął na niego ukradkiem i westchnął w duchu.
- Dorwę cię Ciastowaty – mruknął w końcu Święty. – Dorwę cię i tak ci przetrzepię tę lichawą skórkę, że własna matka cię nie pozna. – Jego głos był tak beznamiętny, że Naleśnik zaczął się zastanawiać, czy to nie brzmi czasem jak wierszyk wyklepany na pamięć.
- Nie mogę się wprost doczekać… – odparł i umilkł, jakby mu ktoś wsadził ziemię w usta. Oczy dostał wielkie jak spodki, a szczęka prawie gruchnęła mu o podłogę. Zaintrygowany Święty podniósł wzrok i zrobił podobną minę, ale z serii tych, które kwitną ludziom na twarzach, gdy dostaną czymś ciężkim w głowę.
Pod oknem stała dziewczyna. Ale jaka dziewczyna! Takiego cudu natury żaden z nich nie widział na oczy odkąd wyskoczył z łona matki. To była prawdziwa Afrodyta, nimfa leśna, elfia księżniczka, Kopciuszek i Roszpunka w jednym. Obydwaj w tym samym momencie poczuli jak im serca w piersiach mocniej biją, jak wielka gula podchodzi do gardeł, a przebrzydłe stadko kolorowych motylków zrywa się do lotu akurat we wnętrzu ich żołądków. Jednym słowem obaj doświadczyli wszystkich oznak „miłości od pierwszego wejrzenia”.
Co ta dziewczyna miała w sobie, że obaj w jednej chwili stracili dla niej głowę? Otóż była dla nich zgrabna, ładna i powabna. Miała włosy podobne do czarnej kiści bananów, liczka jak brzoskwinki, usteczka w kolorze ciemnej wiśni i oczka migdałowe w kolorze skorupki orzeszka. Jednym słowem cała wyglądała jak wielki koszyk owoców. Nosiła się dość dziwnie. Jej ręce zdobiły rękawiczki do łokci w czarno-białe paski, bez palców. Korpus sweterek bez rękawów, ale za to z gustownym i niepraktycznym golfem w rozmiarze XXL. Gładka, mechata spódniczka sięgała do kolan, pod którymi zaczynały się podkolanówki, również w czarno-białe paski. Na nogach zaś dźwigała buciki przypominające średniowieczne chodaki. Dla obu chłopców był to jednak strój idealny, dla idealnej dziewczyny.
Święty nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Nerwowo zerknął na Naleśnika i odetchnął z ulgą, widząc, że ten też milczy z dość kretyńską miną. Szybko otarł kropelki potu, które perliły mu się na czole.
Klasa patrzyła na nich ze szczerym ze zdziwieniem i zaciekawieniem jednocześnie. Nikt jednak nie odważył się żadnego zapytać o co chodzi. Dla nich czarno-biała koleżanka wyglądała zupełnie normalnie, a nawet dość dziwacznie. Nie było nawet na co popatrzeć. Miała krzywe nogi, włosy jak drut kolczasty, a pod oczami smętne sińce, jakby nie przespała kilku ostatnich nocy. Bladość i ostrość rysów wskazywały natomiast na niedawno przebytą chorobę. Ot, zwykła uczennica.
Nauczycielka, która wszystkim bez wyjątku przywodziła na myśl lamę, otworzyła klasę i przepuściwszy uczniów, zaprosiła gestem czarno-białą. Dziewczyna stanęła nieśmiało przed tablicą i czekała, aż koledzy rozpakują książki i zeszyty do matematyki.
- Witam klasę pierwszą D – rzekła nauczycielka, nazywana w szkole Całką, a na jej pociągłej, kościstej twarzy wyrysował się wyraz zniecierpliwienia. – Może wreszcie usiądziecie? Chciałabym przedstawić wam nową koleżankę. – Położyła na ramieniu czarno-białej rękę przypominającą widelec i powiodła spojrzeniem po klasie. – Monika przyjechała do nas z… - urwała, patrząc wyczekująco na dziewczynę.
- Z Tczewa, to taka wioska koło Malborka – wytłumaczyła znudzonym głosem, odgarniając włosy z czoła. Święty Naleśnik z trudem przełknął ślinę, stwierdzając nagle, że ma strasznie wąski przełyk.
- Tak, właśnie z Tczewa. Liczę, że przyjmiecie ją dobrze i pomożecie nadrobić zaległy materiał. – Klasa potaknęła zgodnie, co zdarzało jej się dość rzadko. – Usiądź koło Domańskiego, jakoś tak dziwnie nikt sam z siebie nie chce z nim siedzieć… - stwierdziła w zamyśleniu matematyczka, a Naleśnik spłonął purpurowym rumieńcem. Święty tymczasem rzucił mu nienawistne spojrzenie i poprzysiągł w duchu, że po szkole zrobi z niego krwawą miazgę.
Monika przycupnęła na brzegu krzesła i wprawnym ruchem wyszarpnęła z torby zeszyt i długopis. Rozłożywszy się wygodnie na swojej połowie ławki, zerknęła z ukosa na nowego sąsiada. Nadal płonął żywą czerwienią, przez co z trudem powstrzymała chęć ugaszenia jego rudej głowy swetrem.
- Nazywają mnie Paszcza – powiedziała, podając mu smukłą, drobną łapkę.
- Naleśnik – wydukał, potrząsając jej dłonią. Nieco zbyt mocno. Paszcza zachichotała, czym wprawiła go w jeszcze większe zakłopotanie.
- Śmieszny jesteś – powiedziała bez ogródek i otworzyła zeszyt na pierwszej, niestosownie pustej stronie. – Pożyczysz mi notatki z poprzednich lekcji? – szepnęła po chwili, gdy Całka zajmowała się ścieraniem głupiej karykatury, przedstawiającej lamę zaplątaną w liczydło, z tablicy.
- Mhm – odpowiedział inteligentnie, potakując głową tak mocno, że prawie mu się urwała. Paszcza znów zachichotała po swojemu.
- Jestem Paszcza, bo jak się denerwuje to strasznie krzyczę – rzuciła mu filuterne spojrzenie i pogłaskała kartkę w kratkę z wypisaną już dzisiejszą datą. – Moi koledzy mówili wtedy, żebym lepiej zamknęła tę paszczę, bo mi jeszcze tak zostanie na stałe. I faktycznie zostało. – Wyszczerzyła śliczne ząbki i z rozbawieniem stwierdziła, że Naleśnik wpatruje się w nią z nieskrywanym zafascynowaniem. – A ty? Skąd masz to zabawne przezwisko?
Naleśnik spąsowiał jeszcze mocniej, przeklinając w duchu wszystkie hormony, które mogły być za to odpowiedzialne i wzruszył ramionami.
- Jeśli nie chcesz ze mną gadać… to ok – rzekła w końcu Paszcza, markotniejąc nieco. – Wiem, że nic ze mnie nadzwyczajnego, ale sądziłam, że zamienisz ze mną chociaż słowo…
- To kretyn – wtrącił Święty, siedzący w równoległym rzędzie. – Lepiej pogadaj ze mną.
Paszcza przyjrzała mu się z zainteresowaniem i uśmiechnęła lekko drwiąco.
- A ty widziałeś jego zeszyt? – zapytała, wyrywając Naleśnikowi zeszyt z rąk i prezentując długie szeregi cyferek układających się w kolejne wyliczenia. Wynik zawsze był podkreślony podwójną linią, a całość prezentowała się niezwykle estetycznie. – Pochwalisz się podobnym?
Święty zacisnął zęby i zmrużył wściekle oczy. Jego twórczość na matmie ograniczała się głównie do rysowania karykatur Całki, którą to umiejętność rozwijał z pasją i zaangażowaniem godnym lepszej sprawy. Paszcza oddała zeszyt Naleśnikowi wciąż tkwiącemu w szoku.
- Ale pogadać z nim nie pogadasz – warknął w końcu Święty.
- Założę się… - zaczęła Paszcza, nachylając się ku Świętemu, ale nie dokończyła, bo Całka przerwała nagle swój wywód i zmierzyła ją ostrym spojrzeniem.
- Panno Śledź, co to ma znaczyć? Jak ty się zachowujesz na lekcji? W twoich stronach można było gadać i przeszkadzać nauczycielowi?
- Nie, pani profesor – odparła Paszcza, w ogóle nie zmieszana.
- Tak też myślałam. Więc z łaski swojej panuj trochę nad sobą i siedź spokojnie. Lekcja to nie miejsce na flirty i romanse. – Mówiąc to zerknęła też z ukosa na Świętego, który mimo wszystko był bardzo z siebie zadowolony.