czwartek, 27 października 2011

Święty Naleśnik i Paszcza - Rozdział pierwszy cz. II

Lekcja skończyła się zadziwiająco szybko. Naleśnik nie zdążył nawet porządnie się otrząsnąć, gdy zabrzmiał dzwonek na przerwę. Wstał wtedy powoli ze swojego miejsca i zaczął ładować wszystkie książki i kartki do torby.
- To pożyczysz mi ten zeszyt? – zapytała Paszcza, wyrywając go z zamyślenia tak gwałtownie, że aż podskoczył.
- Jasne masz – wyrzucił z siebie i wepchnął jej zeszyt do rąk, jakby była rabusiem dzierżącym w ręce rewolwer i mierzącym mu w pierś.
- Postaram się go oddać jutro, ale nie wiem czy zdążę przepisać. Jest tego całkiem sporo – stwierdziła, kartkując poprzednie lekcje.
- Przepisz tylko te na czarno – wychrypiał Naleśnik nieśmiało – reszta jest dla chętnych.
- Naprawdę? – zapytała, zerkając na niego z niekłamanym podziwem. – Lubisz chyba matmę, co?
- Tak, bardzo – powiedział szybko, czując, że zaraz utraci umiejętność mówienia.
- Fascynujące, jeszcze nie znałam nikogo, kto by z taką pasją oddawał się liczeniu. – Jej uśmiech ozłacał mu serce, a pochwały wznosiły go ponad chmury. – Teraz mamy historię, tak? – zapytała, gdy wyszli już z klasy.
No tak, to było zbyt piękne, by mogło trwać więcej niż jedną lekcję. Teraz polegnę i ośmieszę się w jej oczach. Życie jest jednak podłe.
- Tak.
- Wiesz gdzie jest sala numer dziesięć? W ogóle nie łapię tej numeracji, piątka jest zaraz obok dwudziestki… Jakieś to dziwne.
- Chodź ze mną. – Rozległ się zimny, metaliczny głos Świętego. – Ta łamaga potknie się dziesięć razy i na pewno zgubi drogę. A ja chętnie cię zaprowadzę. – Święty miał minę pioniera, który właśnie postawił nogę na ziemi Nowego Świata. Paszcza obrzuciła go uważnym spojrzeniem wyblakłych oczu.
- To chodźmy we trójkę – postanowiła w końcu. Święty zaśmiał się krótko i nerwowo, rzucił Naleśnikowi kolejne mordercze spojrzenie i wysunął ku Paszczy silne ramię. Dziewczyna była wyraźnie mile zaskoczona. Ujęła go za łokieć i pozwoliła się poprowadzić, skinąwszy jeszcze w przelocie na Naleśnika. Ten jednak stał wciąż w miejscu i próbował zdusić ochotę, by wyskoczyć przez okno.


Sala historyczna wyglądała jak połączenie rupieciarni z wystawą obrazów. Nie dość, że jakiś maniakalny entuzjasta wszelkiej maści map, stojaków, rozpadających się książek, starych szaf i potwornych, wypchanych zwierzątek porozstawiał swoje ulubione eksponaty w niemal każdym kącie. Nie dość, że jakiś znawca sztuki ze skrzywioną psychiką, porozwieszał na każdej ścianie odpychające i szkaradne malowidła, które w założeniu miały przedstawiać królów Polski. To na dokładkę, historii uczył ktoś, kogo powinno się trzymać przynajmniej w dziesięciokilometrowym oddaleniu od nastolatków. Był to człowiek posępny i zrzędliwy. Wyglądał na lat około dwieście, choć zapewne miał nieco mniej. Na głowie nie posiadał nawet jednego włosa. Jego wielkie, wyłupiaste oczyska wodziły zawsze po twarzach uczniów z niemym oskarżeniem. Stwór, jak zwykli go nazywać jego podopieczni, zawsze wiedział kto jest winny jakiejś szkolnej zbrodni. Wystarczyło, że przeszył nieszczęśnika wzrokiem i już wszystko było jasne. Stwór był wysoki i kościsty. Ubierał się jak dziwak, w przyciasne sweterki w gwiazdki albo kotki i wełniane spodnie z dziurawymi kieszeniami. Stąd też ciągle gubił różne rzeczy, a najczęściej klucze do swojej klasy.
W każdej klasie Stwór wynajdywał sobie ofiarę. Ofiara musiała spełniać przynajmniej trzy warunki. Po pierwsze primo, nie powinna cieszyć się zbytnią popularnością w szkole. Po drugie primo, powinna przedstawiać sobą obraz żałosny i wołający o pomstę do nieba, jeśli chodzi o wiedzę historyczną. Po trzecie primo, nie powinna umieć pyskować i bronić własnej osoby. Zgadnijcie, kogo wybrał sobie za ofiarę w klasie pierwszej D?


Naleśnik przycupnął cichutko w samym rogu sali, w ławce najbardziej oddalonej od biurka nauczycielskiego, i udawał, że w ogóle go tam nie ma. Dzisiejszego dnia szczególnie mu zależało na tym, by Stwór go nie dostrzegł swoim sokolim wzrokiem. Skurczył się w sobie, podkulił nogi i wstrzymał oddech. Czuł na sobie zaskoczone spojrzenie Paszczy, która siedziała z jasnowłosą Kostką kilka ławek dalej. Święty za to szczerzył się jak wariat i wciąż potrząsał głową, jakby przytakiwał myślom Naleśnika. A Naleśnik myślał: ‘Zapyta mnie... Zapyta mnie... Zapyta mnie...
Stwór podciągnął spodnie i zasiadł w swoim obrotowym krześle. Zmarszczył gołe czoło i omiótł spojrzeniem pierwsze ławki. Wydawał się dość zadowolony na pierwszy rzut oka. ‘Może nie będzie tak źle’ pomyślał Naleśnik z nadzieją. ‘W końcu nie tylko ja jestem w tej klasie.’ Zacisnął palce na ołówku tak mocno, że aż pobielały mu knykcie. Nagle zrobiło mu się strasznie gorąco.
Stwór otworzył właśnie dziennik i nieco przydługim paznokciem wodził po liście uczniów, czytając kolejne nazwiska. Gdy doszedł do D, Naleśnik zaczął panikować.
- Domański Adam!
- ...Obecny...
- Słucham?!
- ...Obecny...
- Domański wstań i odpowiedz głośno i wyraźnie, jak normalny człowiek! Co się tak czaisz w tym rogu! Przecież ja cię doskonale widzę! Wstawaj! – Chrapy nosa Stwora zadrgały dziko, a z oczu posypały się skry. Naleśnik jęknął i podniósł się powoli z miejsca.
- Domański Adam! – powtórzył Stwór wściekle.
- ...Obecny... – wyjąkał Naleśnik przez ściśnięte gardło.
- I znowu mamroczesz! Jesteś czy cię nie ma?! Bo wpiszę ci nieobecność, a wiesz jak to się kończy! – Zazwyczaj każdą nieobecność na lekcjach Stwora (nawet tę usprawiedliwioną) trzeba było odpracować w jego ogródku, co nie należało do przyjemności. Nie było też zgodne z prawem, ale kto by się przejmował takimi rzeczami? Nauczyciele to przecież czwarta władza.
- Obecny! – wykrzyknął Naleśnik, łkając prawie.
- Do odpowiedzi! – wrzasnął od razu Stwór. – Główne Greckie krainy! – Naleśnik spuścił głowę na pierś i nerwowo obracał ołówek w ręku, milcząc, jakby ktoś rzucił na niego zły urok. – Co to jest cywilizacja kreteńska?! – Naleśnik nadal milczał cierpiąc w duchu prawdziwe katusze. „Jak dla niego, to chyba kretyńska” szepnął ktoś znajomym głosem i po klasie rozniósł się zduszony chichot. – Achajowie! Co to takiego?! – Milczenie ze strony pytanego, wściekłość ze strony pytającego, rozbawienie ze strony słuchaczy. – Noc Dorycka?! To może chociaż wiesz co to jest miasto-państwo?! – Żyła na czole Stwora zaczęła pulsować. – Siadaj! Pała! To już druga w tym roku Domański! Jak tak dalej pójdzie, nigdy nie uda ci się przebrnąć przez pierwszą klasę!
Naleśnik opadł na krzesło czerwony na twarzy, szyi, uszach, a nawet na rękach. Ale tym razem nie tylko ze wstydu. Zrodziło się w nim pewne specyficzne uczucie, którego nie czuł jeszcze nigdy dotąd. Wściekłość. Był po prostu wściekły. Na Stwora, na siebie, na Świętego i na Paszczę. Ogółem na cały, wstrętny i obmierzły świat, w którym nie był niczym więcej jak tylko głupkiem i łamagą.


Frustracjo! O Boska frustracjo! Jak ty potrafisz zmieniać oblicze człowieka! Naleśnik z rozmachem zatrzasnął drzwiczki od swojej szafki, a potem, dla wzmocnienia efektu, grzmotnął w nie zaciśniętą pięścią. Uczniowie obecni przy tym zdarzeniu zerknęli niepewnie w jego stronę, po czym jak najszybciej ulotnili się z szatni. Naleśnik tymczasem skakał sobie radośnie w kółko, machając bolącą i szybko puchnącą ręką. Nieszczęsna frustracja zaczęła mu się już wylewać uszami. Przymknął oczy i poczuł się bardzo nieszczęśliwy i samotny.
- Co jest młody? – W takich właśnie momentach rodzina powinna być wsparciem i otuchą dla udręczonej duszy, ale Naleśnik jako osoba nieracjonalna, uznał pytanie Pysi za szyderstwo.
- Ty też będziesz się ze mnie naśmiewać? – zapytał buntowniczo, patrząc siostrze prosto w oczy. Przypomniał sobie jak potwornie się czuł jeszcze kilka minut temu, gdy klasa pierwsza D wyszła z sali. Wszyscy patrzyli na niego z szyderstwem w oczach i chichotali cicho za jego plecami. Nawet Paszcza wymieniła jakieś uwagi z Kostką, patrząc w jego stronę! Postanowił więc wyładować się na Pysi:
- Dość mam już was wszystkich! Naśmiewacie się ze mnie jakbym był jakimś idiotą, który w ogóle nie rozumie co się do niego mówi! Czy ja wyglądam jak kukła w jakimś kretyńskim przedstawieniu lalkowym?
- No wiesz… - przerwała mu łagodnie Pysia – ja mogę z tobą porozmawiać o teatrze, ale to raczej nie moja dziedzina. – Uśmiechnęła się półgębkiem, poprawiając czarną chustkę z czaszką, która zdobiła jej okrągły czerep.
- Naśmiewasz się ze mnie! – szedł w zaparte Naleśnik.
- Braciszku, błagam cię. Zastanów się co ty w ogóle mówisz. Zapytałam tylko, czy coś jest nie tak skoro nagle wszyscy uciekli z szatni i zostałeś tu całkiem sam. Martwię się o ciebie. – W jej oczach dojrzał troskę i zrobiło mu się od tego niedobrze.
- Niepotrzebnie.
- Jeśli to znowu Święty, to ja mogę poprosić…
- Nie – uciął stanowczo, bo już wiedział do czego dąży. Pysia miała wielu dziwnych znajomych, którzy mogli z łatwością zmieszać Bandę Świętego z błotem. Ale Naleśnik miał swoją dumę i chciał załatwić wszystko własnoręcznie… albo jak kto woli własnonożnie.
- Dobra, nie nalegam. Ale to by ci bardzo ułatwiło życie.
- Jasne.

wtorek, 25 października 2011

Święty Naleśnik i Paszcza - Rozdział pierwszy cz. I

Tego ranka Naleśnik wyszedł z domu nieco wcześniej, by przypadkiem nie trafić wprost w czułe objęcia Bandy Świętego. Bardzo się jednak przeliczył, gdyż rzeczona banda czekała na niego od dwudziestu minut na rogu ulic Krasińskiego i Konopnickiej. Gdy tylko przez rzadkie opary mgły dostrzegł trzy znienawidzone sylwetki, od razu ruszył biegiem w stronę Bydgoskiej i skręcił na przełaj przez osiedle bloków, by skrócić sobie drogę do Doliny Marzeń. Pędził jakby goniła go zgraja wilków. Dwóch wyjątkowo nieestetycznych wilków i jednego zadufanego w sobie przewodnika stada.
Ramirez dostrzegł jedynie płomiennie rudą czuprynę, znikającą za żywopłotem domu państwa Grochulskich, co mu w zupełności wystarczyło. Rzucił przez ramię zdawkową komendę i pognał za swoją ofiarą niczym dobrze wytresowany ogar. Jego dwaj towarzysze, niewiele myśląc ruszyli za nim. Pierwszym z nich był naturalnie Święty. Drugim Kuba, zwany Ripperem. Chłopak o nieco przyciężkim i topornym wyglądzie, z szorstką szczeciną na głowie, kwadratową szczęką i nalanymi policzkami alkoholika. Miał rybie oczy z nieustannie opadającymi powiekami, dzięki czemu przez większość czasu wyglądał jakby zupełnie stracił kontakt z rzeczywistością.
Sam Ramirez, czyli Tadeusz Gruda, zwany tak przez swój nietypowy wygląd – a także przez pewnego mordercę, podobnie z resztą jak Ripper – był bardzo wysoki, miał bujną grzywę czarnych, krętych włosów i oczy jak dwa martwe żuki. Najczęściej trzymał ręce w kieszeniach i nieustannie żuł gumę. Natura obdarzyła go niesłychanie potężnymi szczękami i mocno wystającymi kośćmi policzkowymi. Dlatego, mimo bardzo młodego wieku, wyglądał jak żywa ilustracja z książki o bandytach, mordercach i złodziejach. W ostatnich latach spotęgował jeszcze to wrażenie, rozbudowując obficie muskulaturę i zapuszczając dwutygodniowy zarost.
Wszyscy mieszkańcy osiedla zachodzili w głowę jak to możliwe, że mały, niepozorny Tomeczek Świątecki zbratał się z takimi typami jak Ripper i Ramirez. Tomeczek do dwunastego roku życia był bowiem malutki, mięciutki, cichutki i zgodny. Potem wszystkie objawy „dobrego dziecka” minęły mu jak ręką odjął. Podobnie jak Naleśnik wystrzelił w górę, zmężniał i zgubił zbędne kilogramy. Miał jasne włosy, które nadawały mu wygląd księcia z bajki i wielkie, krowie oczy w kolorze dojrzałych śliwek. Przepoczwarzył się też w chuligana, łazęgę i krnąbrnego bachora, który uważa, że prawa są po to, by je łamać. Nieustannie wykrzywiał usta w szkaradnym uśmieszku, marszczył brzydko brwi i zwężał oczy. Wszystkie dzieci z osiedla i szkoły panicznie się go wtedy bały. Gdy jednak nie było w pobliżu dwójki przerażających kompanów, przeżywał przemianę wewnętrzną rodem z „Dziadów” Mickiewicza. Stawał się ujmujący, łagodny, miły w obejściu, pomocny, przyjacielski, wesoły i naprawdę przystojny. Zarówno państwo Świąteccy, jak i grono pedagogiczne i koledzy, próbowali odciągnąć Tomka od potwornej dwójki. Nawet sam Tomek chciał nie raz się od nich uwolnić. Jednakże wszystkie zabiegi spełzły na niczym, bo Brygada RR trzymała się go jak rzep psiego ogona. Co gorsza większość mieszkańców Torunia uznała Świętego za przywódcę. No, bo w końcu, co taki dobry chłopiec może robić w towarzystwie dwóch opryszków? Tak więc, Święty stał się najgorszym szatanem spośród wszystkich najgorszych szatanów w mieście.


Gonili się przez cały park i połowę starego miasta z Rynkiem Staromiejskim włącznie. Rozganiali stadka leniwych gołębi, potrącali pierwszych przechodniów i z trudem omijali samochody. Naleśnik śmignął pod wieżą ratuszową, wbiegł na schodki pomnika Kopernika i odetchnął troszkę, oparłszy się o cokół. Tuż nad jego głową połyskiwały złote literki, głoszące: Nicolaus Copernicus Thorunensis Terrae motor, Solis Caelique stator (Mikołaj Kopernik torunianin. Ruszył Ziemię, wstrzymał Słońce i Niebo). Był tak zdenerwowany, że o mały włos nie wpadł do fontanny, otwierającej się u stóp rzeźby. Potem znów zerwał się do biegu i przez Szeroką dostał się do budynku szkoły na Łaziennej.
Liceum numer dwadzieścia pięć (naturalnie imienia Kopernika), mieściło się w niedużym budynku, stojącym raczej na uboczu, tuż przy parku. Stare i odrapane mury wznosiły się na trzy piętra i z babciną czułością rozchylały skrzydła ogromnych drzwi. Naleśnik zatrzymał się właśnie przy nich i odwrócił z triumfalną miną. Spojrzał na zziajaną trójkę i pomachał im złośliwie. Wiedział, że jego sytuacja nie będzie już gorsza, dlatego mógł sobie pozwolić na trochę czystej perfidii. Z satysfakcją odnotował, że banda Świętego jest wyraźnie wściekła i zmęczona, jak co rano zresztą.
- Jeszcze cię dorwę Ciastowaty! – ryknął Ramirez, a twarz pociemniała mu ze złości.
- Jasne! – odkrzyknął Naleśnik i bezpardonowo rozepchnął drzwi wejściowe, wchodząc zwycięskim krokiem do środka. Od miesiąca uprawiali te nieludzkie biegi przełajowe, odkąd tylko zaczęła się szkoła, a Święty przypomniał sobie o istnieniu Naleśnika. Wcześniej, gdy Adam chadzał jeszcze do gimnazjum na drugim końcu miasta, widywali się bardzo rzadko i raczej przelotnie. Wspominał tamte czasy z tkliwością i rozrzewnieniem, choć i wtedy nie miewał zbyt wielu znajomych, bo zła sława jego głównych wrogów docierała nawet w najdalsze zakątki Torunia. Ale przynajmniej nie musiał tyle biegać. Przynajmniej nie po to, żeby ocalić skórę.
Adaś zerknął przez okno i przyjrzał się „czułemu” pożegnaniu bandy. Bo przecież Ripper i Ramirez w życiu nie dostaliby się do liceum Kopernika, prawda? Ba! Wątpił by pozwolono im przekroczyć progi jakiegokolwiek innego liceum. Dla niego byli całkowicie pozbawieni zdolności myślenia w ogóle, a co dopiero myślenia na poziomie olimpijskim, co w Koperniku było absolutną koniecznością. Dlatego według niego idealnie pasowali do technikum samochodowego, które w tym roku mieli właśnie skończyć.
Westchnął ciężko i ruszywszy w stronę klasy matematycznej, skupił się całkowicie na czekającej go przyjemności. Uwielbiał liczby i wszystko co się z nimi wiązało. Odczuwał niewysłowioną rozkosz, gdy tylko mógł obliczać wzory, całkować i różniczkować na wszystkie możliwe sposoby. Kochał rachunek prawdopodobieństwa i zmienną losową. Ubóstwiał algebrę i geometrię. Prawie szalał ze szczęścia, gdy ktoś dał mu zadanie z trzema niewiadomymi do rozwiązania.
Stanął pod drzwiami i spode łba obserwował kolegów, którzy radośnie dyskutowali między sobą, zbici w spore gromadki albo mniejsze grupki. Marzył o tym, by móc z kimś normalnie porozmawiać. Niestety, za każdym razem gdy do kogoś podchodził, ów ktoś milkł i bladł potwornie, rzucając przerażone spojrzenia na boki, jakby bał się, że Naleśnik ma Świętego przyklejonego do pleców. W ten sposób nie dało się przecież rozmawiać. Czasem tylko zamienił kilka zdań z którąś z dziewczyn, bo one czuły się w jego towarzystwie nieco bezpieczniej niż chłopcy. W końcu Święty nie zrobiłby krzywdy komuś, kto mógłby mu dać buziaka. Tomek robił niestety furorę wśród dziewczyn. Wszystkie niemal piszczały na jego widok i sikały po nogach ze szczęścia, gdy na nie spojrzał.
Wilk, o którym mowa oparł się o ścianę obok Naleśnika i w milczeniu próbował wydziobać czubkiem buta dziurę w posadzce. Adaś zerknął na niego ukradkiem i westchnął w duchu.
- Dorwę cię Ciastowaty – mruknął w końcu Święty. – Dorwę cię i tak ci przetrzepię tę lichawą skórkę, że własna matka cię nie pozna. – Jego głos był tak beznamiętny, że Naleśnik zaczął się zastanawiać, czy to nie brzmi czasem jak wierszyk wyklepany na pamięć.
- Nie mogę się wprost doczekać… – odparł i umilkł, jakby mu ktoś wsadził ziemię w usta. Oczy dostał wielkie jak spodki, a szczęka prawie gruchnęła mu o podłogę. Zaintrygowany Święty podniósł wzrok i zrobił podobną minę, ale z serii tych, które kwitną ludziom na twarzach, gdy dostaną czymś ciężkim w głowę.
Pod oknem stała dziewczyna. Ale jaka dziewczyna! Takiego cudu natury żaden z nich nie widział na oczy odkąd wyskoczył z łona matki. To była prawdziwa Afrodyta, nimfa leśna, elfia księżniczka, Kopciuszek i Roszpunka w jednym. Obydwaj w tym samym momencie poczuli jak im serca w piersiach mocniej biją, jak wielka gula podchodzi do gardeł, a przebrzydłe stadko kolorowych motylków zrywa się do lotu akurat we wnętrzu ich żołądków. Jednym słowem obaj doświadczyli wszystkich oznak „miłości od pierwszego wejrzenia”.
Co ta dziewczyna miała w sobie, że obaj w jednej chwili stracili dla niej głowę? Otóż była dla nich zgrabna, ładna i powabna. Miała włosy podobne do czarnej kiści bananów, liczka jak brzoskwinki, usteczka w kolorze ciemnej wiśni i oczka migdałowe w kolorze skorupki orzeszka. Jednym słowem cała wyglądała jak wielki koszyk owoców. Nosiła się dość dziwnie. Jej ręce zdobiły rękawiczki do łokci w czarno-białe paski, bez palców. Korpus sweterek bez rękawów, ale za to z gustownym i niepraktycznym golfem w rozmiarze XXL. Gładka, mechata spódniczka sięgała do kolan, pod którymi zaczynały się podkolanówki, również w czarno-białe paski. Na nogach zaś dźwigała buciki przypominające średniowieczne chodaki. Dla obu chłopców był to jednak strój idealny, dla idealnej dziewczyny.
Święty nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Nerwowo zerknął na Naleśnika i odetchnął z ulgą, widząc, że ten też milczy z dość kretyńską miną. Szybko otarł kropelki potu, które perliły mu się na czole.
Klasa patrzyła na nich ze szczerym ze zdziwieniem i zaciekawieniem jednocześnie. Nikt jednak nie odważył się żadnego zapytać o co chodzi. Dla nich czarno-biała koleżanka wyglądała zupełnie normalnie, a nawet dość dziwacznie. Nie było nawet na co popatrzeć. Miała krzywe nogi, włosy jak drut kolczasty, a pod oczami smętne sińce, jakby nie przespała kilku ostatnich nocy. Bladość i ostrość rysów wskazywały natomiast na niedawno przebytą chorobę. Ot, zwykła uczennica.
Nauczycielka, która wszystkim bez wyjątku przywodziła na myśl lamę, otworzyła klasę i przepuściwszy uczniów, zaprosiła gestem czarno-białą. Dziewczyna stanęła nieśmiało przed tablicą i czekała, aż koledzy rozpakują książki i zeszyty do matematyki.
- Witam klasę pierwszą D – rzekła nauczycielka, nazywana w szkole Całką, a na jej pociągłej, kościstej twarzy wyrysował się wyraz zniecierpliwienia. – Może wreszcie usiądziecie? Chciałabym przedstawić wam nową koleżankę. – Położyła na ramieniu czarno-białej rękę przypominającą widelec i powiodła spojrzeniem po klasie. – Monika przyjechała do nas z… - urwała, patrząc wyczekująco na dziewczynę.
- Z Tczewa, to taka wioska koło Malborka – wytłumaczyła znudzonym głosem, odgarniając włosy z czoła. Święty Naleśnik z trudem przełknął ślinę, stwierdzając nagle, że ma strasznie wąski przełyk.
- Tak, właśnie z Tczewa. Liczę, że przyjmiecie ją dobrze i pomożecie nadrobić zaległy materiał. – Klasa potaknęła zgodnie, co zdarzało jej się dość rzadko. – Usiądź koło Domańskiego, jakoś tak dziwnie nikt sam z siebie nie chce z nim siedzieć… - stwierdziła w zamyśleniu matematyczka, a Naleśnik spłonął purpurowym rumieńcem. Święty tymczasem rzucił mu nienawistne spojrzenie i poprzysiągł w duchu, że po szkole zrobi z niego krwawą miazgę.
Monika przycupnęła na brzegu krzesła i wprawnym ruchem wyszarpnęła z torby zeszyt i długopis. Rozłożywszy się wygodnie na swojej połowie ławki, zerknęła z ukosa na nowego sąsiada. Nadal płonął żywą czerwienią, przez co z trudem powstrzymała chęć ugaszenia jego rudej głowy swetrem.
- Nazywają mnie Paszcza – powiedziała, podając mu smukłą, drobną łapkę.
- Naleśnik – wydukał, potrząsając jej dłonią. Nieco zbyt mocno. Paszcza zachichotała, czym wprawiła go w jeszcze większe zakłopotanie.
- Śmieszny jesteś – powiedziała bez ogródek i otworzyła zeszyt na pierwszej, niestosownie pustej stronie. – Pożyczysz mi notatki z poprzednich lekcji? – szepnęła po chwili, gdy Całka zajmowała się ścieraniem głupiej karykatury, przedstawiającej lamę zaplątaną w liczydło, z tablicy.
- Mhm – odpowiedział inteligentnie, potakując głową tak mocno, że prawie mu się urwała. Paszcza znów zachichotała po swojemu.
- Jestem Paszcza, bo jak się denerwuje to strasznie krzyczę – rzuciła mu filuterne spojrzenie i pogłaskała kartkę w kratkę z wypisaną już dzisiejszą datą. – Moi koledzy mówili wtedy, żebym lepiej zamknęła tę paszczę, bo mi jeszcze tak zostanie na stałe. I faktycznie zostało. – Wyszczerzyła śliczne ząbki i z rozbawieniem stwierdziła, że Naleśnik wpatruje się w nią z nieskrywanym zafascynowaniem. – A ty? Skąd masz to zabawne przezwisko?
Naleśnik spąsowiał jeszcze mocniej, przeklinając w duchu wszystkie hormony, które mogły być za to odpowiedzialne i wzruszył ramionami.
- Jeśli nie chcesz ze mną gadać… to ok – rzekła w końcu Paszcza, markotniejąc nieco. – Wiem, że nic ze mnie nadzwyczajnego, ale sądziłam, że zamienisz ze mną chociaż słowo…
- To kretyn – wtrącił Święty, siedzący w równoległym rzędzie. – Lepiej pogadaj ze mną.
Paszcza przyjrzała mu się z zainteresowaniem i uśmiechnęła lekko drwiąco.
- A ty widziałeś jego zeszyt? – zapytała, wyrywając Naleśnikowi zeszyt z rąk i prezentując długie szeregi cyferek układających się w kolejne wyliczenia. Wynik zawsze był podkreślony podwójną linią, a całość prezentowała się niezwykle estetycznie. – Pochwalisz się podobnym?
Święty zacisnął zęby i zmrużył wściekle oczy. Jego twórczość na matmie ograniczała się głównie do rysowania karykatur Całki, którą to umiejętność rozwijał z pasją i zaangażowaniem godnym lepszej sprawy. Paszcza oddała zeszyt Naleśnikowi wciąż tkwiącemu w szoku.
- Ale pogadać z nim nie pogadasz – warknął w końcu Święty.
- Założę się… - zaczęła Paszcza, nachylając się ku Świętemu, ale nie dokończyła, bo Całka przerwała nagle swój wywód i zmierzyła ją ostrym spojrzeniem.
- Panno Śledź, co to ma znaczyć? Jak ty się zachowujesz na lekcji? W twoich stronach można było gadać i przeszkadzać nauczycielowi?
- Nie, pani profesor – odparła Paszcza, w ogóle nie zmieszana.
- Tak też myślałam. Więc z łaski swojej panuj trochę nad sobą i siedź spokojnie. Lekcja to nie miejsce na flirty i romanse. – Mówiąc to zerknęła też z ukosa na Świętego, który mimo wszystko był bardzo z siebie zadowolony.

niedziela, 23 października 2011

Święty Naleśnik i Paszcza - Prolog

Zegar na wieży ratuszowej wybił godzinę siódmą trzydzieści. Właśnie zaczął się październik, dlatego ulice, powoli budzące się do życia, osnuwała matowo biała i gęsta mgła. Po rynku głównym, gdzie znajdował się deptak, nie jeździły samochody, więc było bardzo cicho i spokojnie. Ludzie przemykali nieśmiało wąskimi uliczkami, spiesząc do swoich spraw i dylematów. Zupełnie tak jak sto lat wcześniej, albo nawet dwieście. Rynek w ogóle się nie zmienił. Sprzedawcy otwierali te same sklepy z podobnymi witrynami, padała ta sama lodowato zimna mżawka, a nad brukiem unosiła się, mimo wszystko, ta sama późnojesienna mgła. Miasto studentów i profesorów, wielki akademik, dom sławnego astronoma. Toruń.

Zanurzony we śnie pomnik Kopernika, z twarzą od wieków zastygłą w tym samym wyrazie, stał jak zwykle na swoim miejscu. Z obręczy astrolabium, które trzymał w lewej dłoni, od czasu do czasu błyskały metalicznie złote znaki zodiaku zgromadzone wokół serca sfery. W tej gęstej jak mleko mgle przypominały złote rybki tańczące wokół połyskliwej perły. Ciemny, zmatowiały materiał profesorskiej togi zdawał się drgać w powietrzu, jakby zmęczony astronom przestępował z nogi na nogę.

Nagle, w ten cichy i uśpiony świat porannych złudzeń wdarła się gwałtownie iskra życia. Białe pasma rozwiały się, zatańczyły w powietrzu i zniknęły pociągnięte przez szkolny plecak uciekającego rudego chłopca.

Marny żywot Naleśnika rozpoczął się dokładnie szesnaście lat temu, w obskurnym szpitaliku, gdzie jakiś bezmózgi konował złamał mu rękę zaraz po urodzeniu. Wprawił w ten sposób w ruch nieubłaganą machinę pecha, napędzaną chyba powietrzem, bo jak perpetuum mobile działała jeszcze przez wiele lat. To znaczy do okresu dorastania, kiedy to człowiek zaczyna się nieodmiennie buntować przeciwko wszystkiemu co dotąd stanowiło sens jego życia. Zapewne była to właśnie główna przyczyna, dla której pół roku po narodzeniu mały Naleśniczek zapadł na dziwną chorobę, której objawy doprowadziły jego matkę do histerii. Zaczęły mu się mianowicie wyżynać ząbki. Nic to nadzwyczajnego, dzieci tak mają. Problem w tym, że Naleśnik potrafił jednocześnie krzyczeć jakby go ktoś żywcem obdzierał ze skóry.

Drażniło go wszystko, od kocyka, poprzez pluszowego misia, grzechotkę, własną nogę, aż po głupie miny starszych sióstr. Płakał i płakał jakby nakręciła go jakaś potwornie złośliwa siła. Wszyscy w domu zachodzili w głowę jak to jest w ogóle możliwe, żeby w takim małym ciałku mieściło się tyle wrzasku. Ale co najdziwniejsze, i najgorsze zarazem, nawet po pełnej dobie wrzasków i zawodzeń Adaś – bo tak go nazwał zwariowany tatuś – nie stracił głosu. Ba! On nawet nie ochrypł.

Mama wpadła w depresję i stwierdziła, że nie ma zamiaru dłużej zajmować się tym małym potworem. A dla własnego spokoju ducha uznała, że musiały go podmienić trolle. Stąd też malutkim Naleśniczkiem zajął się ojciec, człowiek o stalowych nerwach i słabej wrażliwości na ból.

Po miesiącu horror się skończył, a straty liczono w ogryzionych i oślinionych nogach stołu, pokąsanych palcach, nadgryzionych pilotach do jedynego telewizora oraz wymiętoszonych i mokrych pluszakach dwóch starszych córek. Wtedy to właśnie pani Domańska ze zgrozą odkryła, że Naleśnik ograniczył kontakty z nią do niezbędnego minimum. Pierwszy samodzielny krok wykonał oczywiście przy ojcu, podobnie z pierwszym słowem, które brzmiało naturalnie „tata”. Od tego czasu dla Naleśnika nie istniał na świecie nikt ważniejszy. Choć długo się nim nie nacieszył. Zębate koła machiny pecha zgrzytnęły i obróciły się z mozołem, by tym razem uśmiercić głowę rodziny Domańskich. I tak w niewielkim domku na rogu ulic Krasińskiego i Konopnickiej pozostał już tylko jeden mężczyzna, bo nawet ulubione zwierzątko domowe wabiło się Pusia i było samiczką.

Wychowawczą schedę i odpowiedzialną funkcję przewodnika stada z dumą i ochotą przejęła najstarsza córka państwa Domańskich, dwudziestoletnia wówczas Anastazja. Wysoka, mocno zbudowana, czarnowłosa i zielonooka. Ludzie kurczyli się niemalże pod ciężarem jej surowego spojrzenia. Nie znosiła bałaganu i chaosu. Pedantyczna do granic możliwości. Swoje rodzeństwo kochała ponad wszystko i tak intensywnie, że czasem woleli kryć się przed nią po kątach, kiedy miała napad czułości.

Rolę domowego rozjemcy od zawsze pełniła Pysia, to znaczy siedemnastoletnia Amelia. Dziewczynka nadzwyczaj słodka i milutka. Właścicielka wielkich, koralikowych, czarnych oczu i kasztanowej grzywy, która pożarła już niejeden grzebień. Swoje przezwisko zawdzięczała licznym momentom, w których jako mała dziewczynka miała brudną buzię. Pan Domański zwykł wtedy mawiać:

- Amelko, wytrzyj pysia.

Pysia była okrągła i „pyszna”. Wszyscy goście nieodmiennie wpadali w zachwyt widząc jej urocze dołeczki w policzkach i słysząc jej zaraźliwy śmiech. Jakież więc było ich zdziwienie, gdy zobaczyli Amelię w wieku lat szesnastu. Od stóp do głów ubraną na czarno, klapiącą wielkimi i ciężkimi glanami, z włosami uwięzionymi pod chustką z monogramem białej czaszki, bladą jak kreda, bo urocze dołeczki próbowała zatuszować warstwą pudru. Nikt nie był w stanie wybić jej z głowy szaleńczych pomysłów i cała rodzina uznała zgodnie, że trzeba to po prostu przeczekać. Gdy jednak zanurzyła się w pasji malarskiej, a spod jej pędzla i ołówka zaczęły wychodzić różnej maści potwory, kościotrupy, krwawe jatki, wiedźmy i szarlatani, rodzina zwątpiła w swoje umiejętności wychowawcze.

Co zaś się tyczy jedynego męskiego potomka rodu Domańskich, piętnastoletniego Adama vel Naleśnika, to raczej wszystkich rozczarował. Budowy był dość cherlawej, w dodatku przekroczywszy dwunasty rok życia wystrzelił nagle jak z procy i przegonił wzrostem wszystkich kolegów z podwórka. Czasem niektórzy zastanawiali się patrząc na niego, czy nie złamie się za chwilę pod naporem siły grawitacji. Pochłaniał za to sterty jedzenia, na co mama zgryźliwie stwierdzała, że łatwiej go ubierać niż karmić. Uroku osobistego niestety nie posiadał. Bo czy ktoś, kto nosi na głowie coś, co przypomina rudego, wyliniałego kota i ma twarz pokrytą gęsto piegami, może mieć urok osobisty?

Swoje barwne przezwisko Adam otrzymał już w wieku lat czterech, gdy nie jadał nic prócz naleśników. Jeśli nie otrzymał dziennej dawki tej prozaicznej potrawy, dom państwa Domańskich zmieniał się w piekło, a szanowna rodzicielka, której zawsze najbardziej się obrywało, przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy.

Adaś miał chore zamiłowanie do przedmiotów ścisłych, był niepoprawnie dobry z matematyki i chemii, a nieprzyzwoicie słaby z historii i polskiego. Za swój życiowy sukces uznawał nieprzeciętną wytrzymałość w czasie biegów, która to „zdolność” pozwoliła mu w ogóle dożyć szesnastej wiosny. Ale o tym później.

Najmłodsze dziecko państwa Domańskich, urodzone w roku 1991, nosiło imię Agatka, ale wszyscy w domu nazywali ją Sznurówką. Była rozpieszczona jak dziadowski bicz. Po wielkim fiasku wychowawczym jakim stała się stracona miłość Adama, pani Domańska postanowiła nie popełniać więcej błędów. Dlatego ostatniemu swojemu dziecku poświęcała najwięcej uwagi i we wszystkim mu ustępowała. Co za tym idzie, Agata nigdy nie miała żadnych obowiązków, zawsze dostawała to co chciała, a winą za każde nieszczęście domowe odruchowo obarczano nieszczęsnego Naleśnika. Sznurówka skrzętnie wykorzystywała tę okoliczność psocąc i rozrabiając jak pijany zając. Stawiała na głowie cały dom, czerpiąc dziką przyjemność z furii rodziców. Nieco spokorniała dopiero po śmierci ojca. Przycichła i skurczyła się w sobie. Zachowała ten stan do czasu, gdy przekroczyła progi osiedlowego gimnazjum. Domańscy ucieszeni jej wzorową postawą zupełnie nie spodziewali się nagłego nawrotu choroby zwanej „dzikością natury ludzkiej”. Nikt prócz Anastazji nie potrafił już nad nią zapanować. Wysoka, smukła i kształtna niczym Wenus, zagarniała i łamała męskie serca bez litości. Brylowała już nie tylko w szkole, ale też na całym osiedlu. Znali ją wszyscy i ubóstwiali jak jakąś mityczną boginkę. Z lubością patrzyła na niedorosłych chłopców i całkiem dojrzałych mężczyzn zachwyconych jej ciemnoblond czuprynką i zielonymi ślepkami przypominającymi szmaragdy. Miała nieodparty czar, charyzmę i wiedziała jak postępować z ludźmi.

Co do przezwiska, dostała je od Naleśnika, kiedy jako dziecko uczyła się wiązać buciki. Nie szło jej najlepiej i ze złością wyciągała sznurówki z oczek, by zarzucić je sobie na szyję jak wisiorki. Zgubiła w ten sposób pięć par trampek. I uzbierała całkiem pokaźną kolekcję sznurówek.

Naleśnik zaczął w tym roku pierwszą klasę liceum numer dwadzieścia pięć imienia Mikołaja Kopernika w Toruniu. Na jego nieszczęście, do tej samej placówki dostał się tak zwany Święty Tomasz, czyli Tomek Świątecki. Przezwisko zupełnie nie licowało z mroczną sławą. Święty ponoć łatwo się denerwował, miał wybuchową naturę i zupełny brak wyczucia sytuacji. Gdy skończył lat dziesięć zapanował nad nim iście metafizyczny i wszędobylski pech, którym zapewne zaraził się od Adama, bo jak wiadomo pech roznosi się drogą kropelkową. W tamtych czasach, razem z Naleśnikiem, tworzył podwórkowy gang o wdzięcznej nazwie ‘Święty Naleśnik’. Byli nierozłączni. Tacy przyjaciele na dobre i złe, jak to się mówi. Do czasu. W feralne wakacje roku dziewięćdziesiątego dziewiątego doszło między nimi do ostrej wymiany zdań zakończonej pogonią trwającą po dzień dzisiejszy. Święty gonił Naleśnika po całym osiedlu, wykrzykując za nim niecenzuralne słowa, które w ogóle nie powinny się znaleźć w jego dziesięcioletnim słowniku. I właśnie tę brawurową scenę pościgu mieli niewątpliwą przyjemność obserwować dwaj chłopcy o nieprzeciętnych posturach i równie nieprzeciętnym wyczuciu chwili. Uznali, że jest to niepowtarzalna okazja zdobycia za jednym razem i kozła ofiarnego i nowego członka bandy. Niezbędnego, gdy chodziło o stanie na czatach i wykonywanie tak zwanej „brudnej roboty”.

Tego samego dnia, gdy wściekłość Świętego nie zdążyła jeszcze zelżeć, obaj zjawili się w jego domu i oświadczyli z dumnymi minami:

- Przyjmujemy cię do naszej bandy Święty, odtąd jesteś jednym z nas.

Na pytanie dlaczego, odparli mu przy wtórze wzruszenia ramion:

- Bo tak.

Tomek, obdarzony umysłem dość bystrym, szybko ocenił siły i stwierdził, że nie tylko nie ma szans, ale także żadnego wyjścia. Przystał na tę „propozycję nie do odrzucenia” z westchnieniem rozpaczy. Następnego dnia złość mu przeszła i chciał przeprosić Naleśnika za swój wybuch, jednakże jego nowi „koledzy” stanowczo mu tego zabronili, grożąc uszczerbkiem na zdrowiu. Tak więc Święty musiał ograniczyć kontakty z Naleśnikiem do nieustannych pogoni. Banda Świętego, bo tak ją w końcu nazwano drogą społecznego konsensusu, goniła Naleśnika przed szkołą i po szkole, w weekend i w dni powszednie, w wakacje i w Boże Narodzenie. Nieustannie i z niemym zawzięciem. Święty odnalazł w tym osobistą przyjemność i w końcu pogodził się z losem łowczego. Naleśnik tymczasem nieprzerwanie nie mógł zrozumieć swojej nędznej egzystencji zwierzyny łownej. Co prawda uciekał skutecznie i jeszcze nigdy nie został złapany w miejscu odludnym. Ale mimo to tęsknił za jedynym przyjacielem jakiego miał w życiu. Bo nikt prócz Świętego, nie wiedzieć czemu, nie chciał się z Naleśnikiem przyjaźnić.