wtorek, 25 października 2011

Święty Naleśnik i Paszcza - Rozdział pierwszy cz. I

Tego ranka Naleśnik wyszedł z domu nieco wcześniej, by przypadkiem nie trafić wprost w czułe objęcia Bandy Świętego. Bardzo się jednak przeliczył, gdyż rzeczona banda czekała na niego od dwudziestu minut na rogu ulic Krasińskiego i Konopnickiej. Gdy tylko przez rzadkie opary mgły dostrzegł trzy znienawidzone sylwetki, od razu ruszył biegiem w stronę Bydgoskiej i skręcił na przełaj przez osiedle bloków, by skrócić sobie drogę do Doliny Marzeń. Pędził jakby goniła go zgraja wilków. Dwóch wyjątkowo nieestetycznych wilków i jednego zadufanego w sobie przewodnika stada.
Ramirez dostrzegł jedynie płomiennie rudą czuprynę, znikającą za żywopłotem domu państwa Grochulskich, co mu w zupełności wystarczyło. Rzucił przez ramię zdawkową komendę i pognał za swoją ofiarą niczym dobrze wytresowany ogar. Jego dwaj towarzysze, niewiele myśląc ruszyli za nim. Pierwszym z nich był naturalnie Święty. Drugim Kuba, zwany Ripperem. Chłopak o nieco przyciężkim i topornym wyglądzie, z szorstką szczeciną na głowie, kwadratową szczęką i nalanymi policzkami alkoholika. Miał rybie oczy z nieustannie opadającymi powiekami, dzięki czemu przez większość czasu wyglądał jakby zupełnie stracił kontakt z rzeczywistością.
Sam Ramirez, czyli Tadeusz Gruda, zwany tak przez swój nietypowy wygląd – a także przez pewnego mordercę, podobnie z resztą jak Ripper – był bardzo wysoki, miał bujną grzywę czarnych, krętych włosów i oczy jak dwa martwe żuki. Najczęściej trzymał ręce w kieszeniach i nieustannie żuł gumę. Natura obdarzyła go niesłychanie potężnymi szczękami i mocno wystającymi kośćmi policzkowymi. Dlatego, mimo bardzo młodego wieku, wyglądał jak żywa ilustracja z książki o bandytach, mordercach i złodziejach. W ostatnich latach spotęgował jeszcze to wrażenie, rozbudowując obficie muskulaturę i zapuszczając dwutygodniowy zarost.
Wszyscy mieszkańcy osiedla zachodzili w głowę jak to możliwe, że mały, niepozorny Tomeczek Świątecki zbratał się z takimi typami jak Ripper i Ramirez. Tomeczek do dwunastego roku życia był bowiem malutki, mięciutki, cichutki i zgodny. Potem wszystkie objawy „dobrego dziecka” minęły mu jak ręką odjął. Podobnie jak Naleśnik wystrzelił w górę, zmężniał i zgubił zbędne kilogramy. Miał jasne włosy, które nadawały mu wygląd księcia z bajki i wielkie, krowie oczy w kolorze dojrzałych śliwek. Przepoczwarzył się też w chuligana, łazęgę i krnąbrnego bachora, który uważa, że prawa są po to, by je łamać. Nieustannie wykrzywiał usta w szkaradnym uśmieszku, marszczył brzydko brwi i zwężał oczy. Wszystkie dzieci z osiedla i szkoły panicznie się go wtedy bały. Gdy jednak nie było w pobliżu dwójki przerażających kompanów, przeżywał przemianę wewnętrzną rodem z „Dziadów” Mickiewicza. Stawał się ujmujący, łagodny, miły w obejściu, pomocny, przyjacielski, wesoły i naprawdę przystojny. Zarówno państwo Świąteccy, jak i grono pedagogiczne i koledzy, próbowali odciągnąć Tomka od potwornej dwójki. Nawet sam Tomek chciał nie raz się od nich uwolnić. Jednakże wszystkie zabiegi spełzły na niczym, bo Brygada RR trzymała się go jak rzep psiego ogona. Co gorsza większość mieszkańców Torunia uznała Świętego za przywódcę. No, bo w końcu, co taki dobry chłopiec może robić w towarzystwie dwóch opryszków? Tak więc, Święty stał się najgorszym szatanem spośród wszystkich najgorszych szatanów w mieście.


Gonili się przez cały park i połowę starego miasta z Rynkiem Staromiejskim włącznie. Rozganiali stadka leniwych gołębi, potrącali pierwszych przechodniów i z trudem omijali samochody. Naleśnik śmignął pod wieżą ratuszową, wbiegł na schodki pomnika Kopernika i odetchnął troszkę, oparłszy się o cokół. Tuż nad jego głową połyskiwały złote literki, głoszące: Nicolaus Copernicus Thorunensis Terrae motor, Solis Caelique stator (Mikołaj Kopernik torunianin. Ruszył Ziemię, wstrzymał Słońce i Niebo). Był tak zdenerwowany, że o mały włos nie wpadł do fontanny, otwierającej się u stóp rzeźby. Potem znów zerwał się do biegu i przez Szeroką dostał się do budynku szkoły na Łaziennej.
Liceum numer dwadzieścia pięć (naturalnie imienia Kopernika), mieściło się w niedużym budynku, stojącym raczej na uboczu, tuż przy parku. Stare i odrapane mury wznosiły się na trzy piętra i z babciną czułością rozchylały skrzydła ogromnych drzwi. Naleśnik zatrzymał się właśnie przy nich i odwrócił z triumfalną miną. Spojrzał na zziajaną trójkę i pomachał im złośliwie. Wiedział, że jego sytuacja nie będzie już gorsza, dlatego mógł sobie pozwolić na trochę czystej perfidii. Z satysfakcją odnotował, że banda Świętego jest wyraźnie wściekła i zmęczona, jak co rano zresztą.
- Jeszcze cię dorwę Ciastowaty! – ryknął Ramirez, a twarz pociemniała mu ze złości.
- Jasne! – odkrzyknął Naleśnik i bezpardonowo rozepchnął drzwi wejściowe, wchodząc zwycięskim krokiem do środka. Od miesiąca uprawiali te nieludzkie biegi przełajowe, odkąd tylko zaczęła się szkoła, a Święty przypomniał sobie o istnieniu Naleśnika. Wcześniej, gdy Adam chadzał jeszcze do gimnazjum na drugim końcu miasta, widywali się bardzo rzadko i raczej przelotnie. Wspominał tamte czasy z tkliwością i rozrzewnieniem, choć i wtedy nie miewał zbyt wielu znajomych, bo zła sława jego głównych wrogów docierała nawet w najdalsze zakątki Torunia. Ale przynajmniej nie musiał tyle biegać. Przynajmniej nie po to, żeby ocalić skórę.
Adaś zerknął przez okno i przyjrzał się „czułemu” pożegnaniu bandy. Bo przecież Ripper i Ramirez w życiu nie dostaliby się do liceum Kopernika, prawda? Ba! Wątpił by pozwolono im przekroczyć progi jakiegokolwiek innego liceum. Dla niego byli całkowicie pozbawieni zdolności myślenia w ogóle, a co dopiero myślenia na poziomie olimpijskim, co w Koperniku było absolutną koniecznością. Dlatego według niego idealnie pasowali do technikum samochodowego, które w tym roku mieli właśnie skończyć.
Westchnął ciężko i ruszywszy w stronę klasy matematycznej, skupił się całkowicie na czekającej go przyjemności. Uwielbiał liczby i wszystko co się z nimi wiązało. Odczuwał niewysłowioną rozkosz, gdy tylko mógł obliczać wzory, całkować i różniczkować na wszystkie możliwe sposoby. Kochał rachunek prawdopodobieństwa i zmienną losową. Ubóstwiał algebrę i geometrię. Prawie szalał ze szczęścia, gdy ktoś dał mu zadanie z trzema niewiadomymi do rozwiązania.
Stanął pod drzwiami i spode łba obserwował kolegów, którzy radośnie dyskutowali między sobą, zbici w spore gromadki albo mniejsze grupki. Marzył o tym, by móc z kimś normalnie porozmawiać. Niestety, za każdym razem gdy do kogoś podchodził, ów ktoś milkł i bladł potwornie, rzucając przerażone spojrzenia na boki, jakby bał się, że Naleśnik ma Świętego przyklejonego do pleców. W ten sposób nie dało się przecież rozmawiać. Czasem tylko zamienił kilka zdań z którąś z dziewczyn, bo one czuły się w jego towarzystwie nieco bezpieczniej niż chłopcy. W końcu Święty nie zrobiłby krzywdy komuś, kto mógłby mu dać buziaka. Tomek robił niestety furorę wśród dziewczyn. Wszystkie niemal piszczały na jego widok i sikały po nogach ze szczęścia, gdy na nie spojrzał.
Wilk, o którym mowa oparł się o ścianę obok Naleśnika i w milczeniu próbował wydziobać czubkiem buta dziurę w posadzce. Adaś zerknął na niego ukradkiem i westchnął w duchu.
- Dorwę cię Ciastowaty – mruknął w końcu Święty. – Dorwę cię i tak ci przetrzepię tę lichawą skórkę, że własna matka cię nie pozna. – Jego głos był tak beznamiętny, że Naleśnik zaczął się zastanawiać, czy to nie brzmi czasem jak wierszyk wyklepany na pamięć.
- Nie mogę się wprost doczekać… – odparł i umilkł, jakby mu ktoś wsadził ziemię w usta. Oczy dostał wielkie jak spodki, a szczęka prawie gruchnęła mu o podłogę. Zaintrygowany Święty podniósł wzrok i zrobił podobną minę, ale z serii tych, które kwitną ludziom na twarzach, gdy dostaną czymś ciężkim w głowę.
Pod oknem stała dziewczyna. Ale jaka dziewczyna! Takiego cudu natury żaden z nich nie widział na oczy odkąd wyskoczył z łona matki. To była prawdziwa Afrodyta, nimfa leśna, elfia księżniczka, Kopciuszek i Roszpunka w jednym. Obydwaj w tym samym momencie poczuli jak im serca w piersiach mocniej biją, jak wielka gula podchodzi do gardeł, a przebrzydłe stadko kolorowych motylków zrywa się do lotu akurat we wnętrzu ich żołądków. Jednym słowem obaj doświadczyli wszystkich oznak „miłości od pierwszego wejrzenia”.
Co ta dziewczyna miała w sobie, że obaj w jednej chwili stracili dla niej głowę? Otóż była dla nich zgrabna, ładna i powabna. Miała włosy podobne do czarnej kiści bananów, liczka jak brzoskwinki, usteczka w kolorze ciemnej wiśni i oczka migdałowe w kolorze skorupki orzeszka. Jednym słowem cała wyglądała jak wielki koszyk owoców. Nosiła się dość dziwnie. Jej ręce zdobiły rękawiczki do łokci w czarno-białe paski, bez palców. Korpus sweterek bez rękawów, ale za to z gustownym i niepraktycznym golfem w rozmiarze XXL. Gładka, mechata spódniczka sięgała do kolan, pod którymi zaczynały się podkolanówki, również w czarno-białe paski. Na nogach zaś dźwigała buciki przypominające średniowieczne chodaki. Dla obu chłopców był to jednak strój idealny, dla idealnej dziewczyny.
Święty nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Nerwowo zerknął na Naleśnika i odetchnął z ulgą, widząc, że ten też milczy z dość kretyńską miną. Szybko otarł kropelki potu, które perliły mu się na czole.
Klasa patrzyła na nich ze szczerym ze zdziwieniem i zaciekawieniem jednocześnie. Nikt jednak nie odważył się żadnego zapytać o co chodzi. Dla nich czarno-biała koleżanka wyglądała zupełnie normalnie, a nawet dość dziwacznie. Nie było nawet na co popatrzeć. Miała krzywe nogi, włosy jak drut kolczasty, a pod oczami smętne sińce, jakby nie przespała kilku ostatnich nocy. Bladość i ostrość rysów wskazywały natomiast na niedawno przebytą chorobę. Ot, zwykła uczennica.
Nauczycielka, która wszystkim bez wyjątku przywodziła na myśl lamę, otworzyła klasę i przepuściwszy uczniów, zaprosiła gestem czarno-białą. Dziewczyna stanęła nieśmiało przed tablicą i czekała, aż koledzy rozpakują książki i zeszyty do matematyki.
- Witam klasę pierwszą D – rzekła nauczycielka, nazywana w szkole Całką, a na jej pociągłej, kościstej twarzy wyrysował się wyraz zniecierpliwienia. – Może wreszcie usiądziecie? Chciałabym przedstawić wam nową koleżankę. – Położyła na ramieniu czarno-białej rękę przypominającą widelec i powiodła spojrzeniem po klasie. – Monika przyjechała do nas z… - urwała, patrząc wyczekująco na dziewczynę.
- Z Tczewa, to taka wioska koło Malborka – wytłumaczyła znudzonym głosem, odgarniając włosy z czoła. Święty Naleśnik z trudem przełknął ślinę, stwierdzając nagle, że ma strasznie wąski przełyk.
- Tak, właśnie z Tczewa. Liczę, że przyjmiecie ją dobrze i pomożecie nadrobić zaległy materiał. – Klasa potaknęła zgodnie, co zdarzało jej się dość rzadko. – Usiądź koło Domańskiego, jakoś tak dziwnie nikt sam z siebie nie chce z nim siedzieć… - stwierdziła w zamyśleniu matematyczka, a Naleśnik spłonął purpurowym rumieńcem. Święty tymczasem rzucił mu nienawistne spojrzenie i poprzysiągł w duchu, że po szkole zrobi z niego krwawą miazgę.
Monika przycupnęła na brzegu krzesła i wprawnym ruchem wyszarpnęła z torby zeszyt i długopis. Rozłożywszy się wygodnie na swojej połowie ławki, zerknęła z ukosa na nowego sąsiada. Nadal płonął żywą czerwienią, przez co z trudem powstrzymała chęć ugaszenia jego rudej głowy swetrem.
- Nazywają mnie Paszcza – powiedziała, podając mu smukłą, drobną łapkę.
- Naleśnik – wydukał, potrząsając jej dłonią. Nieco zbyt mocno. Paszcza zachichotała, czym wprawiła go w jeszcze większe zakłopotanie.
- Śmieszny jesteś – powiedziała bez ogródek i otworzyła zeszyt na pierwszej, niestosownie pustej stronie. – Pożyczysz mi notatki z poprzednich lekcji? – szepnęła po chwili, gdy Całka zajmowała się ścieraniem głupiej karykatury, przedstawiającej lamę zaplątaną w liczydło, z tablicy.
- Mhm – odpowiedział inteligentnie, potakując głową tak mocno, że prawie mu się urwała. Paszcza znów zachichotała po swojemu.
- Jestem Paszcza, bo jak się denerwuje to strasznie krzyczę – rzuciła mu filuterne spojrzenie i pogłaskała kartkę w kratkę z wypisaną już dzisiejszą datą. – Moi koledzy mówili wtedy, żebym lepiej zamknęła tę paszczę, bo mi jeszcze tak zostanie na stałe. I faktycznie zostało. – Wyszczerzyła śliczne ząbki i z rozbawieniem stwierdziła, że Naleśnik wpatruje się w nią z nieskrywanym zafascynowaniem. – A ty? Skąd masz to zabawne przezwisko?
Naleśnik spąsowiał jeszcze mocniej, przeklinając w duchu wszystkie hormony, które mogły być za to odpowiedzialne i wzruszył ramionami.
- Jeśli nie chcesz ze mną gadać… to ok – rzekła w końcu Paszcza, markotniejąc nieco. – Wiem, że nic ze mnie nadzwyczajnego, ale sądziłam, że zamienisz ze mną chociaż słowo…
- To kretyn – wtrącił Święty, siedzący w równoległym rzędzie. – Lepiej pogadaj ze mną.
Paszcza przyjrzała mu się z zainteresowaniem i uśmiechnęła lekko drwiąco.
- A ty widziałeś jego zeszyt? – zapytała, wyrywając Naleśnikowi zeszyt z rąk i prezentując długie szeregi cyferek układających się w kolejne wyliczenia. Wynik zawsze był podkreślony podwójną linią, a całość prezentowała się niezwykle estetycznie. – Pochwalisz się podobnym?
Święty zacisnął zęby i zmrużył wściekle oczy. Jego twórczość na matmie ograniczała się głównie do rysowania karykatur Całki, którą to umiejętność rozwijał z pasją i zaangażowaniem godnym lepszej sprawy. Paszcza oddała zeszyt Naleśnikowi wciąż tkwiącemu w szoku.
- Ale pogadać z nim nie pogadasz – warknął w końcu Święty.
- Założę się… - zaczęła Paszcza, nachylając się ku Świętemu, ale nie dokończyła, bo Całka przerwała nagle swój wywód i zmierzyła ją ostrym spojrzeniem.
- Panno Śledź, co to ma znaczyć? Jak ty się zachowujesz na lekcji? W twoich stronach można było gadać i przeszkadzać nauczycielowi?
- Nie, pani profesor – odparła Paszcza, w ogóle nie zmieszana.
- Tak też myślałam. Więc z łaski swojej panuj trochę nad sobą i siedź spokojnie. Lekcja to nie miejsce na flirty i romanse. – Mówiąc to zerknęła też z ukosa na Świętego, który mimo wszystko był bardzo z siebie zadowolony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz