niedziela, 23 października 2011

Święty Naleśnik i Paszcza - Prolog

Zegar na wieży ratuszowej wybił godzinę siódmą trzydzieści. Właśnie zaczął się październik, dlatego ulice, powoli budzące się do życia, osnuwała matowo biała i gęsta mgła. Po rynku głównym, gdzie znajdował się deptak, nie jeździły samochody, więc było bardzo cicho i spokojnie. Ludzie przemykali nieśmiało wąskimi uliczkami, spiesząc do swoich spraw i dylematów. Zupełnie tak jak sto lat wcześniej, albo nawet dwieście. Rynek w ogóle się nie zmienił. Sprzedawcy otwierali te same sklepy z podobnymi witrynami, padała ta sama lodowato zimna mżawka, a nad brukiem unosiła się, mimo wszystko, ta sama późnojesienna mgła. Miasto studentów i profesorów, wielki akademik, dom sławnego astronoma. Toruń.

Zanurzony we śnie pomnik Kopernika, z twarzą od wieków zastygłą w tym samym wyrazie, stał jak zwykle na swoim miejscu. Z obręczy astrolabium, które trzymał w lewej dłoni, od czasu do czasu błyskały metalicznie złote znaki zodiaku zgromadzone wokół serca sfery. W tej gęstej jak mleko mgle przypominały złote rybki tańczące wokół połyskliwej perły. Ciemny, zmatowiały materiał profesorskiej togi zdawał się drgać w powietrzu, jakby zmęczony astronom przestępował z nogi na nogę.

Nagle, w ten cichy i uśpiony świat porannych złudzeń wdarła się gwałtownie iskra życia. Białe pasma rozwiały się, zatańczyły w powietrzu i zniknęły pociągnięte przez szkolny plecak uciekającego rudego chłopca.

Marny żywot Naleśnika rozpoczął się dokładnie szesnaście lat temu, w obskurnym szpitaliku, gdzie jakiś bezmózgi konował złamał mu rękę zaraz po urodzeniu. Wprawił w ten sposób w ruch nieubłaganą machinę pecha, napędzaną chyba powietrzem, bo jak perpetuum mobile działała jeszcze przez wiele lat. To znaczy do okresu dorastania, kiedy to człowiek zaczyna się nieodmiennie buntować przeciwko wszystkiemu co dotąd stanowiło sens jego życia. Zapewne była to właśnie główna przyczyna, dla której pół roku po narodzeniu mały Naleśniczek zapadł na dziwną chorobę, której objawy doprowadziły jego matkę do histerii. Zaczęły mu się mianowicie wyżynać ząbki. Nic to nadzwyczajnego, dzieci tak mają. Problem w tym, że Naleśnik potrafił jednocześnie krzyczeć jakby go ktoś żywcem obdzierał ze skóry.

Drażniło go wszystko, od kocyka, poprzez pluszowego misia, grzechotkę, własną nogę, aż po głupie miny starszych sióstr. Płakał i płakał jakby nakręciła go jakaś potwornie złośliwa siła. Wszyscy w domu zachodzili w głowę jak to jest w ogóle możliwe, żeby w takim małym ciałku mieściło się tyle wrzasku. Ale co najdziwniejsze, i najgorsze zarazem, nawet po pełnej dobie wrzasków i zawodzeń Adaś – bo tak go nazwał zwariowany tatuś – nie stracił głosu. Ba! On nawet nie ochrypł.

Mama wpadła w depresję i stwierdziła, że nie ma zamiaru dłużej zajmować się tym małym potworem. A dla własnego spokoju ducha uznała, że musiały go podmienić trolle. Stąd też malutkim Naleśniczkiem zajął się ojciec, człowiek o stalowych nerwach i słabej wrażliwości na ból.

Po miesiącu horror się skończył, a straty liczono w ogryzionych i oślinionych nogach stołu, pokąsanych palcach, nadgryzionych pilotach do jedynego telewizora oraz wymiętoszonych i mokrych pluszakach dwóch starszych córek. Wtedy to właśnie pani Domańska ze zgrozą odkryła, że Naleśnik ograniczył kontakty z nią do niezbędnego minimum. Pierwszy samodzielny krok wykonał oczywiście przy ojcu, podobnie z pierwszym słowem, które brzmiało naturalnie „tata”. Od tego czasu dla Naleśnika nie istniał na świecie nikt ważniejszy. Choć długo się nim nie nacieszył. Zębate koła machiny pecha zgrzytnęły i obróciły się z mozołem, by tym razem uśmiercić głowę rodziny Domańskich. I tak w niewielkim domku na rogu ulic Krasińskiego i Konopnickiej pozostał już tylko jeden mężczyzna, bo nawet ulubione zwierzątko domowe wabiło się Pusia i było samiczką.

Wychowawczą schedę i odpowiedzialną funkcję przewodnika stada z dumą i ochotą przejęła najstarsza córka państwa Domańskich, dwudziestoletnia wówczas Anastazja. Wysoka, mocno zbudowana, czarnowłosa i zielonooka. Ludzie kurczyli się niemalże pod ciężarem jej surowego spojrzenia. Nie znosiła bałaganu i chaosu. Pedantyczna do granic możliwości. Swoje rodzeństwo kochała ponad wszystko i tak intensywnie, że czasem woleli kryć się przed nią po kątach, kiedy miała napad czułości.

Rolę domowego rozjemcy od zawsze pełniła Pysia, to znaczy siedemnastoletnia Amelia. Dziewczynka nadzwyczaj słodka i milutka. Właścicielka wielkich, koralikowych, czarnych oczu i kasztanowej grzywy, która pożarła już niejeden grzebień. Swoje przezwisko zawdzięczała licznym momentom, w których jako mała dziewczynka miała brudną buzię. Pan Domański zwykł wtedy mawiać:

- Amelko, wytrzyj pysia.

Pysia była okrągła i „pyszna”. Wszyscy goście nieodmiennie wpadali w zachwyt widząc jej urocze dołeczki w policzkach i słysząc jej zaraźliwy śmiech. Jakież więc było ich zdziwienie, gdy zobaczyli Amelię w wieku lat szesnastu. Od stóp do głów ubraną na czarno, klapiącą wielkimi i ciężkimi glanami, z włosami uwięzionymi pod chustką z monogramem białej czaszki, bladą jak kreda, bo urocze dołeczki próbowała zatuszować warstwą pudru. Nikt nie był w stanie wybić jej z głowy szaleńczych pomysłów i cała rodzina uznała zgodnie, że trzeba to po prostu przeczekać. Gdy jednak zanurzyła się w pasji malarskiej, a spod jej pędzla i ołówka zaczęły wychodzić różnej maści potwory, kościotrupy, krwawe jatki, wiedźmy i szarlatani, rodzina zwątpiła w swoje umiejętności wychowawcze.

Co zaś się tyczy jedynego męskiego potomka rodu Domańskich, piętnastoletniego Adama vel Naleśnika, to raczej wszystkich rozczarował. Budowy był dość cherlawej, w dodatku przekroczywszy dwunasty rok życia wystrzelił nagle jak z procy i przegonił wzrostem wszystkich kolegów z podwórka. Czasem niektórzy zastanawiali się patrząc na niego, czy nie złamie się za chwilę pod naporem siły grawitacji. Pochłaniał za to sterty jedzenia, na co mama zgryźliwie stwierdzała, że łatwiej go ubierać niż karmić. Uroku osobistego niestety nie posiadał. Bo czy ktoś, kto nosi na głowie coś, co przypomina rudego, wyliniałego kota i ma twarz pokrytą gęsto piegami, może mieć urok osobisty?

Swoje barwne przezwisko Adam otrzymał już w wieku lat czterech, gdy nie jadał nic prócz naleśników. Jeśli nie otrzymał dziennej dawki tej prozaicznej potrawy, dom państwa Domańskich zmieniał się w piekło, a szanowna rodzicielka, której zawsze najbardziej się obrywało, przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy.

Adaś miał chore zamiłowanie do przedmiotów ścisłych, był niepoprawnie dobry z matematyki i chemii, a nieprzyzwoicie słaby z historii i polskiego. Za swój życiowy sukces uznawał nieprzeciętną wytrzymałość w czasie biegów, która to „zdolność” pozwoliła mu w ogóle dożyć szesnastej wiosny. Ale o tym później.

Najmłodsze dziecko państwa Domańskich, urodzone w roku 1991, nosiło imię Agatka, ale wszyscy w domu nazywali ją Sznurówką. Była rozpieszczona jak dziadowski bicz. Po wielkim fiasku wychowawczym jakim stała się stracona miłość Adama, pani Domańska postanowiła nie popełniać więcej błędów. Dlatego ostatniemu swojemu dziecku poświęcała najwięcej uwagi i we wszystkim mu ustępowała. Co za tym idzie, Agata nigdy nie miała żadnych obowiązków, zawsze dostawała to co chciała, a winą za każde nieszczęście domowe odruchowo obarczano nieszczęsnego Naleśnika. Sznurówka skrzętnie wykorzystywała tę okoliczność psocąc i rozrabiając jak pijany zając. Stawiała na głowie cały dom, czerpiąc dziką przyjemność z furii rodziców. Nieco spokorniała dopiero po śmierci ojca. Przycichła i skurczyła się w sobie. Zachowała ten stan do czasu, gdy przekroczyła progi osiedlowego gimnazjum. Domańscy ucieszeni jej wzorową postawą zupełnie nie spodziewali się nagłego nawrotu choroby zwanej „dzikością natury ludzkiej”. Nikt prócz Anastazji nie potrafił już nad nią zapanować. Wysoka, smukła i kształtna niczym Wenus, zagarniała i łamała męskie serca bez litości. Brylowała już nie tylko w szkole, ale też na całym osiedlu. Znali ją wszyscy i ubóstwiali jak jakąś mityczną boginkę. Z lubością patrzyła na niedorosłych chłopców i całkiem dojrzałych mężczyzn zachwyconych jej ciemnoblond czuprynką i zielonymi ślepkami przypominającymi szmaragdy. Miała nieodparty czar, charyzmę i wiedziała jak postępować z ludźmi.

Co do przezwiska, dostała je od Naleśnika, kiedy jako dziecko uczyła się wiązać buciki. Nie szło jej najlepiej i ze złością wyciągała sznurówki z oczek, by zarzucić je sobie na szyję jak wisiorki. Zgubiła w ten sposób pięć par trampek. I uzbierała całkiem pokaźną kolekcję sznurówek.

Naleśnik zaczął w tym roku pierwszą klasę liceum numer dwadzieścia pięć imienia Mikołaja Kopernika w Toruniu. Na jego nieszczęście, do tej samej placówki dostał się tak zwany Święty Tomasz, czyli Tomek Świątecki. Przezwisko zupełnie nie licowało z mroczną sławą. Święty ponoć łatwo się denerwował, miał wybuchową naturę i zupełny brak wyczucia sytuacji. Gdy skończył lat dziesięć zapanował nad nim iście metafizyczny i wszędobylski pech, którym zapewne zaraził się od Adama, bo jak wiadomo pech roznosi się drogą kropelkową. W tamtych czasach, razem z Naleśnikiem, tworzył podwórkowy gang o wdzięcznej nazwie ‘Święty Naleśnik’. Byli nierozłączni. Tacy przyjaciele na dobre i złe, jak to się mówi. Do czasu. W feralne wakacje roku dziewięćdziesiątego dziewiątego doszło między nimi do ostrej wymiany zdań zakończonej pogonią trwającą po dzień dzisiejszy. Święty gonił Naleśnika po całym osiedlu, wykrzykując za nim niecenzuralne słowa, które w ogóle nie powinny się znaleźć w jego dziesięcioletnim słowniku. I właśnie tę brawurową scenę pościgu mieli niewątpliwą przyjemność obserwować dwaj chłopcy o nieprzeciętnych posturach i równie nieprzeciętnym wyczuciu chwili. Uznali, że jest to niepowtarzalna okazja zdobycia za jednym razem i kozła ofiarnego i nowego członka bandy. Niezbędnego, gdy chodziło o stanie na czatach i wykonywanie tak zwanej „brudnej roboty”.

Tego samego dnia, gdy wściekłość Świętego nie zdążyła jeszcze zelżeć, obaj zjawili się w jego domu i oświadczyli z dumnymi minami:

- Przyjmujemy cię do naszej bandy Święty, odtąd jesteś jednym z nas.

Na pytanie dlaczego, odparli mu przy wtórze wzruszenia ramion:

- Bo tak.

Tomek, obdarzony umysłem dość bystrym, szybko ocenił siły i stwierdził, że nie tylko nie ma szans, ale także żadnego wyjścia. Przystał na tę „propozycję nie do odrzucenia” z westchnieniem rozpaczy. Następnego dnia złość mu przeszła i chciał przeprosić Naleśnika za swój wybuch, jednakże jego nowi „koledzy” stanowczo mu tego zabronili, grożąc uszczerbkiem na zdrowiu. Tak więc Święty musiał ograniczyć kontakty z Naleśnikiem do nieustannych pogoni. Banda Świętego, bo tak ją w końcu nazwano drogą społecznego konsensusu, goniła Naleśnika przed szkołą i po szkole, w weekend i w dni powszednie, w wakacje i w Boże Narodzenie. Nieustannie i z niemym zawzięciem. Święty odnalazł w tym osobistą przyjemność i w końcu pogodził się z losem łowczego. Naleśnik tymczasem nieprzerwanie nie mógł zrozumieć swojej nędznej egzystencji zwierzyny łownej. Co prawda uciekał skutecznie i jeszcze nigdy nie został złapany w miejscu odludnym. Ale mimo to tęsknił za jedynym przyjacielem jakiego miał w życiu. Bo nikt prócz Świętego, nie wiedzieć czemu, nie chciał się z Naleśnikiem przyjaźnić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz