środa, 9 listopada 2011

Święty Naleśnik i Paszcza - Rozdział pierwszy cz. IV

Naleśnik wykrzywiał usta, w sposób nie do pojęcia dla zwykłego śmiertelnika. Jego twarz zmieniała kształty, jakby zamiast z tkanek, skóry i mięśni składała się z samej plasteliny. Anastazja natomiast, stała niewzruszenie przy drzwiach, trzymając w ręku smycz, do której bezlitośnie przykuła Pusię. Pusia była pieskiem niedużym, ale za to włochatym i okrągłym. Nikt nigdy nie doszedł do tego, ile ras musiało się pojawić w jej drzewie genealogicznym, by wyszło coś takiego jak ona. W tej chwili stała sobie spokojnie, na wszystkich czterech, krótkich łapkach i paciorkami czarnych oczu, obserwowała swojego pana. Bo nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności spośród wszystkich domowników, na swojego guru wybrała właśnie Adama. Skąd w jej małym, psim łebku taki pomysł? To wiedziała tylko ona sama. Szczeknęła wesoło i pomachała zachęcająco krótkim ogonkiem. Wiecznie wyglądała jak nieuczesany, brudny szczeniak, głównie z powodu ziemistego koloru sierści.
- Twoja kolej Adam, nie wymigasz się – powiedziała stanowczo Ania, wyciągając ku bratu pięść zaciśniętą na smyczy.
- A nie może Sznurówka? Ja pójdę za nią jutro – jęknął, wycofując się do dużego pokoju. Po drodze wpadł wprost na Agatę.
- Nie może – warknęła Sznurówka. – Jutro jest sprawdzian z historii, a w przeciwieństwie do ciebie mam aspirację na ocenę wyższą niż jeden.
- Że też ten jad nie przepali ci paszczy, wredna jędzo – rzucił do niej Naleśnik i chwycił smycz uradowanej Pusi, która zdecydowanie najbardziej preferowała spacery właśnie z nim.
Anastazja zmierzwiła mu włosy i wkroczyła do kuchni, by przyrządzić kolację. Napięcie w domu opadło nieco, gdy matka zamknęła się w sypialni, a Pysia, wróciwszy do domu, stwierdziła, że na pewno da się tę bezsensowną sprawę jakoś załatwić. Pocieszyła w ten sposób rodzeństwo i przywróciła spokój domowy. Bo Pysia miała w sobie wiele owego spokoju, którym chętnie obdarowywała innych. Pod tym względem zdecydowanie przewyższała nawet Anię.
Naleśnik otworzył drzwi i wyszedł na niewielką ścieżkę prowadzącą do furtki. W ich domu panował dziwny zwyczaj wyprowadzania psa na spacer, jakby nie można było po prostu wypuścić Puśki na podwórko. Wszystko przez to, że ten „wstrętny pies”, jak zwykł nazywać Pusię Naleśnik, lubił spacerki… Bo trzeba dodać, że Pusia niepodzielnie władała domem rodziny Domańskich. Gdy siedziała na jednym z pięciu krzeseł w kuchni, najczęściej Naleśnik musiał przynosić sobie pufę z dużego pokoju. Gdy Pusia była głodna, wystarczyło tylko jedno szczeknięcia, by ktoś zjawił się z miską karmy. Gdy Pusia pilnowała ubrań Naleśnika, nikt prócz ich właściciela, nie mógł podejść do niej bliżej, niż na dwa metry, bo inaczej wyskakiwała na niego z zębami.
- Idziemy – warknął chłopak, choć wcale nie musiał, bo piesek stał już przy furtce, szczekając wibrująco. Naleśnik nacisnął klamkę i pchnął skrzypiące drzwiczki. W następnej kolejności zdębiał, a potem, szarpnięty przez zadziwiająco silną Pusię, padł jak długi na chodnik.


Grzebał przez chwilę w kieszeni, szukając kluczy do mieszkania. Wyjął jakieś papiery, szeleszczące opakowania po batonach, skasowany bilet tramwajowy, a dopiero na samym końcu dwa klucze przyczepione do breloczka z kości słoniowej. Lubił ten breloczek, bo przypominał mu o tym, że gdzieś tam w świecie ma dziadka, który być może kiedyś wróci. Przekręcił jeden z kluczy, wetknąwszy go uprzednio w zamek. Usłyszał zgrzyt i drzwi otworzyły się przed nim z cichym stęknięciem. Zdjął szybko buty, kurtkę i przemknął korytarzem do swojego pokoju. Rodzice najprawdopodobniej wciąż siedzieli w pracy, Kropka na uniwerku, a mały Troll w przedszkolu. Ale w domu była babcia, a na nią nie chciał się natknąć.
Zamknął za sobą drzwi i odetchnął z ulgą. Jego pokój był bardzo mały i skromnie umeblowany. Obok drzwi z prawej strony stało łóżko, naprzeciw, pod oknem biurko zarzucone różnego rodzaju papierami, spod których wyzierały fragmenty klawiatury i monitora komputera, a po lewej regał z książkami, szafą i telewizorem. Ściany miały jasny, wiosenny kolor, a w oknie wisiały firanki w dziwne wzory. Nie znosił tego miejsca.


Paszcza trzymała ręce w kieszeniach i wpatrywała się intensywnie w nieduży, ładny domek pomalowany na brzoskwiniowo, z zadbanym ogródkiem i śmieszną wieżyczką w rogu. Nagle drzwi otworzyły się i wypluły na ścieżkę chudego, rudego chłopaka z psem na smyczy. Paszcza drgnęła nieznacznie, ale zdusiła w sobie chęć, by ukryć się w najbliższym sklepie spożywczym. Naleśnik otworzył furtkę i wypuścił małego pieska na chodnik. Wtedy ją zobaczył. Jego mina przypominała trochę pyszczek szczura, którego właśnie wpuszczono do labiryntu. Pies szarpnął potężnie za smycz, a jego pan poleciał na łeb na szyję w kierunku ziemi. Paszcza pokręciła tylko głową z politowaniem, po czym odgarnęła z czoła dwa dredy, które wyślizgnęły się z mocnego uścisku gumki do włosów.
Chłopak wstał powoli z ziemi, otrzepując ubranie i przeklinając wyraźnie pod nosem. Spojrzał na nią z ukosa i pozwolił, by pies pociągnął go w zupełnie przeciwną stronę. Dziewczyna zaczęła się zastanawiać, co takiego ukrywają Święty i Naleśnik, co ich poróżniło i dlaczego zachowują się tak, jak się zachowują? Wydało jej się, że to bardzo ciekawy przypadek psychologiczny. Znała ich historię z kilku, bądź co bądź dość marnych, źródeł. Wiedziała, że kiedyś byli bardzo bliskimi przyjaciółmi. Że takich żartów i psot jak oni dwaj i jeszcze jakaś dziewczynka, to chyba nikt w całym Toruniu nie płatał. Że jakieś pięć, sześć lat temu wydarzyło się coś, co ich mocno poróżniło. Że Święty założył swoją bandę. Że teraz jeden jest łowcą, a drugi zwierzyną. Dlaczego? Co takiego mogło się wtedy wydarzyć?
Ruszyła najkrótszą drogą przez osiedle, z powrotem do domu. Jeszcze zanim weszła na klatkę schodową, powitał ją jej brat:
- Jak tam Moniczka? Pierwszy dzień był straszny? – puścił do niej oko i wygrzebał ze skrzynki spory pakiecik listów.
- Trochę. Co tam masz?
- Rachunek, reklama, reklama, pocztówka dla jakiegoś Franka, reklama, rachunek… ale to chyba nie do nas bo z telekomunikacji, a my przecież nie mamy telefonu… reklama, reklama… eee, nic nie ma ciekawego. – Oddał jej plik i ruszył w stronę windy.
- Gdybym nie musiała przesiedzieć tych trzech miesięcy w szpitalu, byłoby dużo łatwiej – wróciła do poprzedniego tematu, przekładając koperty i czytając nazwiska adresatów i nadawców.
- Sama jesteś sobie winna – rzucił przez ramię i po raz trzeci wcisnął guzik przyzywający windę. – Cholera. Znowu musimy iść schodami. – Paszcza zerknęła znad kopert i westchnęła z rezygnacją. Blok, w którym mieszkała wraz z ojcem i bratem był zimny, obskurny i ogólnie w stanie dość żałosnym. Wspięli się po wyszczerbionych i wydeptanych stopniach na czwarte piętro i zadzwonili do drzwi. Otworzył im ojciec z miną wyrażającą bezgraniczną rozpacz.
- Mam pustkę w głowie – powiedział i wrócił do swojej pracowni, czochrając sobie włosy i ściskając dłońmi skronie.
- Jak widzisz, wiele się nie zmieniło od rana…
- Wiesz co Łukasz? Mnie się wydaje, że tata w końcu wyrzuci ten komputer przez okno – stwierdziła Paszcza, zaglądając przez uchylone drzwi do pokoju. Ojciec siedział przy biurku, a głową walił w klawiaturę jak ktoś, kto zastanawia się, który rodzaj samobójstwa wybrać.
- Już próbował, ale nie chciało się otworzyć. – Łukasz wstawił wodę na herbatę, po czym rozsiadł się w kącie przy oknie i otworzył gazetę na przeglądzie sportowym.
- A tobie nie jest trudno? – zapytała po chwili, wrzucając torebki z herbatą do kubków. – No wiesz, nowa szkoła, znajomi, nauczyciele… W dodatku jesteś w klasie maturalnej…
- Nie jest źle – rzucił zza gazety.
- Gdzie jest moja wena? – zapytał nagle ojciec, stając w progu. Oczy miał podkrążone, a usta wygiął w podkówkę. Łukasz zakrzywił róg gazety i marszcząc czoło pod brązową grzywką, stwierdził:
- Sprawdź, może jest w wannie.
- Oszaleję… - jęknął pan Śledź, łapiąc się za głowę.
- Tato, spokojnie. W końcu musi wpaść ci do głowy jakiś pomysł – pocieszyła go dobrodusznie Paszcza.
- Ale wtedy będzie już za późno! – krzyknął dramatycznie. – Pierwszy rozdział nowej książki mam oddać za dwa dni, a ja nie wiem nawet jaki powinienem nadać temu tytuł i w ogóle o czym chciałbym pisać.
- To może… - zaczęła nieśmiało – coś o pościgu?
Ojciec spojrzał na nią z góry i podrapał się w nieogoloną brodę.
- Pościg?
- To znaczy… Do mojej szkoły chodzi takich dwóch… i jeden z nich ucieka przed drugim już od miesiąca, tylko nie wiem dlaczego… Ale tylko poza szkołą – dodała po chwili, widząc coraz większy znak zapytania w oczach ojca.
- Hmmm – mruknął i zniknął tak nagle, jak się pojawił.
- Mówiłaś o Świętym i Naleśniku, prawda? – zapytał Łukasz po chwili.
- Tak, wiesz coś o nich?
- Tylko tyle, że są śmiertelnymi wrogami. Ale swoją drogą niezły biegacz z tego Naleśnika, chętnie bym się z nim pościgał…
- Och ty i te twoje maratony – warknęła Paszcza z niechęcią, zalewając herbatę wrzątkiem. Czuła przez skórę, że jeśli mu pozwoli, zagada ją na śmierć niekończącymi się opowieściami o biegach przełajowych i sztafecie. Łukasz lubił biegać i lubił też wypróbowywać wytrzymałość swoją i innych. Zapisał się już do młodzieżowego klubu maratońskiego i do szkolnej drużyny biegaczy. Jego wielkim marzeniem był udział w maratonie londyńskim u boku takich gwiazd jak Paul Tergat, Antonio Pinto i Grzegorz Gajdus, czyli wielkich rekordzistów. Paszcza chętnie wspierała jego pasję i kibicowała mu na zawodach, ale męczyło ją już ciągłe wysłuchiwanie tych samych opowieści.
- Tę pocztówkę trzeba odesłać do pana Stefańskiego – powiedziała, wskazując brodą na koperty. – To od jego córki, powinien ją dostać.
- Przecież mieszkamy tu już cztery miesiące, czy on nie poinformował swojej rodziny, że zmienił adres? – zniecierpliwił się Łukasz.
- Widocznie nie – skwitowała Paszcza i zniknęła w swoim ciemnym i dusznym pokoju.


Naleśnik przechylił się przez metalową barierkę mostu Piłsudskiego i bardzo długą chwilę obserwował statek sunący leniwie po Wiśle. Wrócił pamięcią do czasów, w których razem ze Świętym marzyli o tym, by wstąpić do marynarki. Podziwiali wtedy syna państwa Grochulskich, który przechadzał się po osiedlu w pełnym mundurze, z dumnie wypiętą piersią. Wszystkie dziewczyny w okolicy wodziły za nim tęsknym wzrokiem, a chłopcy byli piekielnie zazdrośni. Teraz z tych marzeń zostały już tylko wspomnienia i odrobina goryczy. Naleśnik westchnął i oparł policzek na ręce. Pusia biegała wokół jego nóg, ciągnąc co chwilę za którąś nogawkę jego spodni. Bardzo chciała, by poszli wreszcie do parku.
Wrócili się kawałek i wkroczyli na Bydgoską, będącą przedłużeniem Bulwaru Filadelfijskiego, szerokiego deptaka, który upodobali sobie niemalże wszyscy torunianie i turyści. Codzienna trasa Pusi biegła zazwyczaj prosto Krasińskiego i Aleją Pięćsetlecia do Doliny Marzeń. Gdy jednak wędrowała z Naleśnikiem, zawsze zahaczali o nabrzeże Wisły i właśnie Bulwar, ciągnący się wzdłuż umocnionego brzegu rzeki przez ponad dwa kilometry. Szybkim spacerkiem przemierzyli niewielki fragment deptaka i skręcili w parkową alejkę, wprost do Doliny.
Dolina Marzeń, to piąta część tak zwanych plant, czyli największego w mieście zespołu parkowego. Szczególnie pięknie prezentuje się właśnie jesienią, gdy wszystkie liście ulegają najdzikszym transformacjom kolorystycznym. Naleśnik i Pusia kroczyli sobie przez sam środek rzadkiego lasku, rozkopując liście i ganiając się między drzewami. Spuszczona ze smyczy Pusia prezentowała zadziwiająco dobrą formę i bez trudu uciekała przed swoim panem, by nie dać się znowu „zakuć w dyby”. Zmęczeni i zdyszani, ześlizgnęli się ze zbocza na nieduży mostek i powędrowali w stronę serca Doliny Marzeń.
Naleśnik przeskoczył przez żywopłot i stanął na wybrukowanym szarą kostką deptaku, otaczającym ogromny, kulisty zegar słoneczny. Otaczały go gęste kępy wrzosów, rozłożyste krzaki i setki jesiennych kwiatów. Kwiaty w Dolinie Marzeń były rzeczą zakrawającą niemalże na cud architektoniczny. W całym parku posadzono ich tysiące, w dodatku każdy rodzaj zakwitał o innej porze roku i o innej porze dnia. Tak więc od marca do listopada, zegar otulał jednolity dywan z tęczowego kwiecia. Adam przeszedł się kawałek, zerknął na boki i położył na fundamencie, tuż pod kulą zegara. Czuł wtedy lekki skok adrenaliny, bo przecież nigdy nie wiadomo czy kula aby na pewno dobrze trzyma się gruntu. Była ogromna, a z jej równych, gładkich ścian wyrastały metalowe kołki, które Adamowi kojarzyły się z pinezkami wetkniętymi w poduszeczkę na igły. Pusia wskoczyła mu na pierś i szczeknęła kilka razy oznajmiając, że chce jeszcze pohasać. Ale Naleśnik odpłynął już w inny świat. Świat liczb, gdyż w tym miejscu czuł niemalże jak czas i godziny przepływają przez jego serce razem z krwią.
Ale Dolinę Marzeń odwiedzali nie tylko romantycy i idealiści. Przychodzili tu także ludzie szukający zaczepki, chętni zawsze do nieustających i krwawych bójek.
- A kogóż my tu mamy?! Ciastek postanowił się trochę poopalać? – zawołał ktoś schrypniętym od papierosów głosem. Puśka zjeżyła się nagle jak kot i zaczęła szczekać głośno, biegnąc w stronę krzyczącego. Naleśnik momentalnie zerwał się na równe nogi, czując jak włochata i obślizgła gula wędruje mu do gardła. Przed nim stała szatańska dwójka z Bandy Świętego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz